Przesłanie
„To, co chciałabym przekazać dla ludzkości, to byłoby ostrzeżenie przed egoizmem i dwulicowością. Pragnę aby ludzie dostrzegali człowieka żyjącego obok, jak kogoś bliskiego. Szacunek i chęć dzielenia się dobrem z drugą osobą trzeba wpajać już małym dzieciom, żeby w przyszłości znów nie powstało pokolenie panów życia i śmierci.”

Maria Wiercigroch – Urodziłam się w górskiej miejscowości Sól w powiecie żywieckim, w dniu 26 lipca 1930 roku. Moje dzieciństwo w zasadzie skończyło się w momencie wybuchu II wojny światowej. Już od 9 roku życia byłam świadkiem wydarzeń, które do dzisiaj wycisnęły piętno na moim życiu.

Jednak tragiczne przeżycia rozpoczęły się od momentu aresztowania w dniu 10 maja 1944r, gdy wraz z rodzicami i dwiema starszymi siostrami przewieziono nas na gestapo w Bielsku, w celu przesłuchania. W naszym domu ukrywano żołnierza AK, a siostry przenosiły broń dla partyzantów na górę Romankę w Żabnicy. Nasza rodzina została zdradzona przez człowieka podającego się za przyjaciela rodziny, który donosił na wielu ludzi do bielskiego gestapo. Tam właśnie poprzez bicie i tortury, których byłam świadkiem próbowano wyciągnąć z naszych rodziców informacje dotyczące konspiracyjnych działań. Po tygodniu śledztwa przewieziono nas do Oświęcimia w celu osądzenia .Tam moim oczom ukazał się upiorny widok więźniów w pasiakach, którzy ciągnęli wózek z trupami, towarzyszyli im krzyczący esesmani ubrani na czarno i bijący kogo popadnie. Do tego dochodził unoszący się w powietrzu dziwny odór, jak się później okazało pochodził z palonych w krematorium ciał. Zanim wprowadzono nas do celi w bloku 11 zostałyśmy rozdzielone z ojcem i poddane upokarzającej dezynfekcji mającej na celu rzekome odwszawianie i goleniu intymnych miejsc. To było jedno z najbardziej krępujących przeżyć. Gdy fryzjer zobaczył mnie młodą zrozpaczoną dziewczynkę jeszcze niespełna czternastoletnią zrezygnował z golenia i przepuścił dalej. Pomimo dezynfekcji na bloku 11 roiło się od pluskiew, sufit dosłownie oblepiony był insektami. Na bloku 11 byłyśmy więzione do 11 listopada 1944 roku. W tym czasie pod ścianą śmierci nie dokonywano już egzekucji, za to na plac pomiędzy blokami przywożono wielu ludzi w celu osądzenia, najczęściej byli to powstańcy z Warszawy. Po segregacji skazańców pakowano  do specjalnie przygotowanych samochodów więźniarek. Dla nas plac pomiędzy blokami służył jako spacerniak. Gdy odbywały się selekcje, więźniowie z bloku mieli siedzieć cicho i nie wolno było im tego oglądać. Ja pomimo zakazu czasami podglądałam co dzieje się na dziedzińcu przez dziurkę wydrapaną na pomalowanej białą farbą szybie. W sierpniu moja średnia siostra Ania zachorowała na tyfus i przeniesiono ją na rewir w ten sposób rozdzielając ją z nami. (Ania przebywała w Oświęcimiu do końca, następnie uciekła podczas marszu śmierci.) Następnie ja zachorowałam na tyfus. Więźniarki ukrywały mnie na najwyższej pryczy ponieważ byłam nieprzytomna przez kila dni. Do przytomności wróciłam cudem, bo bez żadnych leków, ale dzięki modlitwie mamy, siostry Stasi i więźniarek oraz odprawianej po kryjomu w mojej intencji Mszy św. Był to dzień straszny, hałaśliwy bo właśnie odbywał się na bloku sąd doraźny, podczas którego  wiele osób skazano na śmierć. W warunkach strachu i w oczekiwaniu na śmierć przebywałyśmy na bloku śmierci do 11 listopada 1944 roku. Następnie przewieziono nas do więzienia w Mysłowicach. Tam doskwierały nam wszy i głód. Dzięki więźniarce która umiała wróżyć z kart nauczyłam się tej umiejętności, która pozwoliła mi później zarabiać na chleb. Dawanie nadziei więźniarkom pomogło nam w przetrwaniu głodu. 18 stycznia 1945 roku załadowano nas do bydlęcych wagonów i wieziono w nieznanym kierunku. Srogi mróz wchodził do wagonów tak, że włosy przymarzały nam do klamer które służyły wcześniej do przywiązywania zwierząt. W nieludzkich warunkach, co trwało bardzo długo przywieziono nas w środku nocy do obozu znajdującego się na górze, było to Mauthausen. Nasz ojciec w innym transporcie trafił tam do obozu męskiego nieco wcześniej. Miejsce to okazało się nowym piekłem w innym wymiarze. Był to obóz, który miał na celu wykańczać więźniów ciężką pracą w nieludzkich warunkach, głodem, zimnem, brakiem higieny wskutek czego pożerały nas wszy co wszystko razem odbierało wszelką nadzieję. W obozie zatrudniano nas do noszenia materiałów budowlanych i wody w ciężkich konwiach do budowy schronów dla Niemców, zbierałyśmy kamienie polane wcześniej gnojowicą na polu aby nimi zasypywać leje po bombach, wycinałyśmy trzcinę gdzieś nad wodą co pozwoliło nam ukradkiem się umyć, bo w obozie nie było wody do mycia. Najgorszą pracą do której mnie skierowano-zaznaczam nie miałam jeszcze 15 lat, było mycie męskich cel, gdzie zimną wodą i szmatą musiałam czyścić podłogę i ściany po chorych na durchwall mężczyznach. Nie mogłam podołać temu zadaniu więc moja mama zgłosiła się na ochotnika, żeby mnie zastąpić a mnie tymczasem skierowano do segregacji warzyw, które trafiały później do esesmańskiej kuchni. Pomimo pracy przy warzywach cierpiałam wraz z mamą i siostrą straszny głód. Na obiad podawano nam wodnistą zupę z brukwi, która była zmarznięta. Pod koniec kwietnia 1945 widziałyśmy bombardowania okolicznych fabryk. Podczas tych nalotów przypadkowo ginęli również pracujący tam więźniowie. Podczas nalotów zapędzano nas do pseudo-schronu, którym była wykopana w ziemi głęboka dziura, na dnie której stała woda po kostki. Pilnowali nas strażnicy z dwoma psami wilczurami. Psy tak bały się eksplozji, że nie robiły krzywdy więźniom.

Zbliżał się koniec wojny i upragnioną wolność przyniosły nam wojska amerykańskie 3 maja 1945 roku. Po kilku miesiącach rekonwalescencji wróciłyśmy do domu rodzinnego. Wcześniej wróciła siostra Ania, a ojciec w podobnym czasie jak my z mamą. Pomimo opieki jaką przygotowali nam wyzwoliciele moje zdrowie mocno podupadło, z bólu chodziłam zgięta w pół, a nocami miałam koszmary i często budziłam się z krzykiem. Te wszystkie wydarzenia mocno wpisały się w moją pamięć i chociaż chciałabym o nich zapomnieć, to nie potrafię.

Dzisiaj mam 90 lat, jestem niepełnosprawna i pomimo, że coraz bardziej brakuje mi słów, mylę imiona członków rodziny to nadal pamiętam imiona i nazwiska współwięźniarek oraz pilnujących nas kapo i esesmanów. Często nie pamiętam co było np. wczoraj na obiad i o czym rozmawialiśmy przed chwilą, za to pamiętam smak i zapach obozowej zupy. Pamiętam każą sytuację, która miała miejsce w obozie.

Któregoś dnia moje dzieci zapytały mnie, czy wiedząc co mnie czeka udzieliłabym schronienia osobie, która ucieka przed śmiercią? Odpowiedziałam, że bezwzględnie tak. Przecież los jaki nas spotkał nie wynikał z winy rodziców czy też ukrywanego żołnierza, ale przez człowieka, który był egoistą. Obóz pokazał mi ile znaczy pomoc drugiego człowieka w przetrwaniu najgorszego.

Maria Wiercigroch z domu Kuś