Wiesław Jan Wysocki

ŚWIADECTWA ŻYCIA RELIGIJNEGO
WIĘŹNIÓW OBOZÓW KONCENTRACYJNYCH

Czy w KL Auschwitz Bóg pytał o prześladowanego i cierpiącego Häftlinga? Jak wyglądał religijny mikrokosmos obozu?*

Oglądać go wypadnie między wizją Zofii Kossak w refleksyjnych wspomnieniach obozowych Z otchłani (1947 r.), w których dominuje aksjologiczny świat człowieka górującego nad swym losem, a wizją Tadeusza Borowskiego w postaci Kamiennego świata (1948 r.).

Zwycięstwa

„Tylko nieliczni ludzie potrafią się wznosić na takie wyżyny moralne; tylko nieliczni więźniowie zachowali pełnię wolności wewnętrznej i osiągnęli wartości, które przyniosło im cierpienie – pisał szwajcarski psycholog Viktor E. Frankl- Ale gdyby nawet znalazł się tylko jeden taki więzień, byłoby to wystarczającym dowodem, że człowiek może górować nad swym losem.”[1]

Nie inaczej mówił w homilii mszalnej z 7 czerwca 1979 r. na terenie b. obozu Auschwitz-Birkenau papież Jan Paweł II:
„W tym miejscu straszliwej kaźni, która przyniosła śmierć czterem milionom ludzi z różnych narodów, o. Maksymilian Kolbe odniósł duchowe zwycięstwo, podobne do zwycięstwa samego Chrystusa, oddając się dobrowolnie na śmierć w bunkrze głodu – za brata.[…] Czy tylko on jeden – Maksymilian Kolbe – odniósł zwycięstwo, które odczuli natychmiast współwięźniowie i do dzisiaj odczuwa je Kościół i świat? Zapewne wiele zostało tu odniesionych podobnych zwycięstw, jak choćby śmierć w krematorium obozowym siostry Benedykty od Krzyża, karmelitanki, w świecie Edyty Stein; z zawodu – filozofa […], a pochodzącej z żydowskiej rodziny zamieszkałej we Wrocławiu. Nie chcę zatrzymać się na tych dwóch nazwiskach, gdy stawiam sobie pytanie, czy tylko on jeden, czy tylko ona jedna? … Ile tutaj odniesiono podobnych zwycięstw? Odnosili je ludzie różnych wyznań, różnych ideologii, zapewne nie tylko wierzący. Pragniemy ogarnąć uczuciem najgłębszej czci każde z tych zwycięstw, każdy przejaw człowieczeństwa, które było zaprzeczeniem systemu systematycznego zaprzeczenia człowieczeństwa. Na miejscu tak straszliwego podeptania człowieczeństwa, godności ludzkiej – zwycięstwo człowieka!”.[2]

To słowa papieża, którego dojrzała osobowość kształtowała się w bezpośrednim cieniu kolczastych drutów Auschwitz. Jego argumenty są argumentami Kościoła i wierzących, wsparte przez świadectwa męczenników (łacińskie martyr oznacza świadek). Poza wymienionymi w wypowiedzi papieskiej (dziś świętymi: Maksymilianem M. Kolbem i s. Benedyktą – Edytą Stein) „argumenty” kościelne powiększyła grupa 108 błogosławionych męczenników na czele z abp. Antonim J. Nowowiejskim, bp. Władysławem Goralem, bp. Leonem Wetmańskim, o. Anicetem Koplińskim, ks. Stefanem Frelichowskim, ks. kpt. rez. Stanisławem Dachterą, ks. kmdr. ppor. Władysławem Miegoniem, ks. Romanem Archutowskim, ks. Edwardem Detkensem, ks. Józefem Stankiem, ks. Józefem Kowalskim. Liczbę świadków „urzędowych” (tzn. wyniesionych przez Kościół na ołtarze) można powiększyć. A trzeba też wyjść poza środowisko katolickie; Cerkiew prawosławna czci męczenników: ks. Peradze i matkę Marię – Jelizawietę Pilenko. Nie tylko duchowni pozostali znakami świadectwa zwycięstwa człowieczeństwa nad rzeczywistością obozową; błogosławiona Stanisława Leszczyńska, położna, która odmówiła w kacecie zabijania nowo narodzonych dzieci, i rtm. Witold Pilecki, znany w obozie jako „Tomasz Serafiński”, jedyny dobrowolny więzień KL Auschwitz, dokąd się dostał, by ratować więźniów i gdzie założył pierwszą organizację konspiracyjną, niech świadczą za setki i tysiące innych obrońców godności ludzkiej za drutami.

Przytoczone powyżej imiona więźniów pragnę dopełnić sceną z KL Stutthof, gdzie osadzono aresztowanych księży gdańskich: ks. Bronisława Komorowskiego i ks. Franciszka Rogaczewskiego. Księży tych naziści szczególnie nienawidzili i poddali szczególnym upokorzeniom; wtrąceni do karnej kompanii musieli wydobywać z dołów kloacznych fekalia. Przyjaciel ks. Komorowskiego, ks. Wojciech Gajdus, wspomina obozowy czas: „Pytałem go, co odczuwał, pełniąc tę niezwykle śmierdzącą funkcję na oczach całego obozu. Uśmiechając się dobrotliwie, odpowiedział: ”Czułem się jak na ambonie na oczach więźniów i dbałem o to, żeby kazanie dobrze wypadło. Myślę, że to były moje najlepsze kazania”.[3]
O postawie wobec śmierci swoich współbraci pisał dalej tenże ks. Gajdus: „Żaden z nich, odchodząc w męce i krwi, wielu w kwiecie wieku, nie będzie umierał złorzecząc, płacząc czy żaląc się. Pójdą na śmierć tak jak szli za życia do pracy w obozie, czy tam – w swoim kościele – do ołtarza, cisi, spokojni, skupieni, z szeptem na ustach. Nie będą tragizować swej doli, owszem pokpią i pożartują sobie w chwilach niebezpiecznych, a czując zbliżającą się chorobę i możliwość śmierci, prosić i zaklinać będą swych współtowarzyszy tylko o jedno, by w chwili konania udzielili im błogosławieństwa i rozgrzeszenia na ostatnią drogę życia.”[4]

W sytuacjach ostatecznych, gdy człowiek wierzący stał w obliczu wieczności, obecność księdza wnosiła duchową równowagę. Doświadczył tego w niecodziennych okolicznościach ks. Władysław Grohs, którego osadzono w bloku 11 KL Auschwitz, i już na progu celi usłyszał radosne: „Dobrze, że ksiądz jest z nami!” – więc na pół zdziwiony, na pół oburzony zapytał, skąd w nich ta „radość”, że księdza zamknięto, usłyszał w odpowiedzi: „My idziemy na śmierć i dobrze, że jest z nami ksiądz”[5].

Problemy wiary w obozie

Doktryna religijna – jako system teoretycznych, doktrynalnych zasad i ich realizacji w warunkach społecznych – akcentuje i uwypukla przede wszystkim system aksjologiczny, by przez wartości dokonywać afirmacji swoich głównych celów. Jednakże każda jednostkowa postawa chrześcijanina, ujęta w karby doktryny, nie pozbawiona jest cech indywidualnych. Dlatego nie można mówić o jakimś doktrynalnym wzorcu w postawach więźniów, co najwyżej o poczuciu bliskości Mistrza w sytuacji ogołocenia (termin biblijny) i tym samym o doktrynalnej identyfikacji z Nim. Obok mistycznego zbliżenia i zatopienia w Bogu, istniały w obozie formy wyznawania wiary, graniczące ze stanem rozpaczy, z wielką determinacją i bojaźnią czy z desperacją (zgodnie z przysłowiem ludowym: jak trwoga to do Boga), wreszcie nawet złorzeczące z nadzieją pomsty za doznawane krzywdy.

                        „W imię Ojca
                        Syna
                        Ducha…
                        Kreślicie krzyża znak, mordercy!
                        Tyś zabił Ojca!
                        Tyś zabił Syna!
                        Tyś zabił Ducha…
                        Zostałem bez Boga…”

 – pisał w obozie oświęcimskim więzień Ryszard Radwański.[6] I to jest też manifestacja – nie tylko poetycka – wiary… rozchwianej, wątpiącej, pozbawionej mocnego oparcia duchowego. Wszak do Libertowego uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę[7] dorastało się wolno i nie bez przeszkód. Nie było bowiem łatwo w świecie drutów kolczastych uznać, że to Miłość jest motorem naszych dziejów. Ale i ta teologiczna trudna prawda była w intelektualnym i praktycznym zasięgu uwięzionych. „Miłość jest ostatecznym i najwyższym celem, do jakiego byt ludzki może się wznieść. Pojmuję sens ostatecznej i największej tajemnicy, którą przekazuje nam poezja, myśl i wiara: zbawienie człowieka przez Miłość i w Miłości! (…) Po raz pierwszy w życiu potrafiłem zrozumieć znaczenie słów: Aniołowie są szczęśliwi w nieustannej miłującej kontemplacji nieskończonej chwały”.[8]

Progiem bardzo krytycznym – a często i barierą – była kwestia  p r z e b a c z e n i a. Ojczenaszowe: jako i my odpuszczamy naszym winowajcom było trudnym sprawdzianem dla chrześcijanina. Dowodu, że w najtrudniejszych momentach możliwe były afirmacje tego trudnego przykazania, dostarcza nam nie kapłan wyniesiony na ołtarze, ale młody harcerz, Jan Zieliński, syn organisty z kościoła Św. Jacka w Piotrkowie Trybunalskim, który potrafił zdobyć się na przebaczający gest wobec swych prześladowców i o swoich katach mówił, iż nie wiedzą, co czynią.[9] Częstsze wszakże były wątpliwości co do tej podstawowej zasady chrześcijańskiej wiary, jaką jest przebaczenie. Mimo tych zastrzeżeń kapłani – jak sami twierdzą – udzielali rozgrzeszeń więźniom „zbuntowanym” wobec tego nakazu. Sami przecież borykali się z tym wewnętrznie. Wspomina jezuita-więzień, o. Adam Kozłowiecki (dziś kardynał): „Dotychczas, nawet jak mnie bito, nie umiałem nienawidzić. Teraz czuję, jak trudno to przychodzi”[10]. Stąd blisko było już do modlitwy złorzeczącej, do której posuwali się nawet niewierzący: „Jeśli jesteś, Boże, ukarz ich!”[11].

Byli tacy, co nie chcieli pójść na żaden kompromis, nawet najbardziej racjonalny, i zachowywali na przykład chrześcijański post (w warunkach permanentnego głodu była to sprawa naprawdę heroiczna) w Środę Popielcową, Wielki Piątek i Wigilię Bożego Narodzenia lub rytualne przepisy żydowskie w Jom Kippur. Jakąż motywację religijną trzeba mieć, by prezentować taką postawę wiary. I nie były to jednostkowe przykłady.

Inni potrzebowali bodźca dla swojej wiary w postaci sakraliów lub dewocjonaliów – wizerunków typu medalik, szkaplerz, ryngraf, obrazek religijny lub różaniec, modlitewnik, wreszcie tałes itp. Posiadanie tych rzeczy mobilizowało ich wewnętrznie i nadawali nieraz przedmiotom kultowym znaczenie nieproporcjonalnie wyolbrzymione. Niekiedy nawet symboliczne; tak było z umieszczeniem medalika pod kogutem na wieżyczce z gongiem w obozie lubelskim, od tego czasu dla wtajemniczonych była to obozowa kapliczka. A tę rolę spełniała też kacetowa sztuka i „snycerze” obozowi wytwarzający figurki (bracia Kupcowie, po których pozostała rzeźba Niepokalanej) i płaskorzeźby (Alfonsa Szubińskiego: Matka Boża Karmiąca). Pozostały też inne „ślady” – artystyczna puścizna Mieczysława Kościelniaka i wyjątkowy wizerunek Chrystusa wyryty w bunkrze bloku 11 przez ks. Franciszka Paciorka, gdy był tam więziony.

Wiara to sfera tajemnicy wnętrza człowieka; znane są z życia więźniów fakty zyskiwania jej, ale też potwierdzone są i inne – utraty wiary pod wpływem okoliczności i bezpośredniego ciśnienia otaczającego zła.

Człowiek zniewolony zmuszony był dokonywać ciągle i na każdym kroku wyborów moralnych, i to wyborów zasadniczych, choć niekiedy w sprawach drobnych. „Musiałam zbudzić około 150-200 więźniarek – wspomina żydowska więźniarka funkcyjna – które nie chciały pogodzić się z rzeczywistością dnia… Ściągałam więc koce z leżących, krzycząc: wstawać! – ciągnąc, a nawet bijąc. Raz uderzyłam kogoś i ta osoba spojrzała na mnie. Była to jedna z przyjaciółek matki. Przeprosiłam ją, było mi strasznie nieprzyjemnie, ale musiałam to robić… Musiałam dokonać wyboru. Nie tylko Mengele musiał wybierać, ja też musiałam się zdecydować, czy mam iść [w czasie selekcji – przyp. WJW] za matką, czy mam się od niej odłączyć… Zdecydowałam, że pójdę pierwsza przed matką, co było o tyle niezwykłe, że zawsze ją puszczałam pierwszą. Myślę, że moje serce bardzo szybko biło nie dlatego, żebym się bała, wiedziałam bowiem, że przejdę, ale dlatego, że zrobiłam coś bardzo złego.”[12]

Trzeba pamiętać, iż w warunkach egzystencji obozowej więzień był osłabiony brakiem pożywienia, snu, wyczerpany pracą nad siły, nierzadko schorowany, i jego reakcje były zwolnione, na wpół senne, i tylko krzyk mógł zmusić go do odpowiedniego działania. „A i to nieraz zawodziło i wtedy trzeba było naprawdę powstrzymywać się ze wszystkich sił, żeby nie uderzyć… Sam nieraz tego doświadczałem, że ręka świerzbiała i pięści same się zaciskały, gdy wygłodniały i niewyspany wpadałem w złość”.[13]

A był przynajmniej jeszcze jeden powód, by reagować krzykiem lub nawet biciem… dla ratowania życia współwięźnia (o czym nie mógł się ratowany nawet domyślać). Gdy lekarze-więźniowie spodziewali się selekcji w rewirze szpitalnym, nie chcieli przyjmować nowych pacjentów, nawet z bardzo wyraźnymi oznakami choroby, by nie narazić ich na pewną śmierć. Nie mogąc podać przyczyny, przeganiali zgłaszających się do szpitala wmawiając im symulowanie.

Nie bez znaczenia był też fakt, iż organizacja obozu polegała także na tym, by wszelkie publiczne postawy prospołeczne były piętnowane i karane. Każdy najmniejszy gest solidarności i współczucia mógł ściągnąć niebezpieczeństwo na głowę okazującego pomoc i doznającego pomocy. System planowo dzielił wewnętrznie więźniów i ich konfliktował, bacząc by nie wytwarzały się jakiekolwiek więzi grupowe.

Wielokrotnie i na wiele sposobów gwałcone przykazanie n i e  z a b i j a j nawet w tak dalece skrajnych warunkach, jakie były w kacecie, nie zostało zdewaluowane. Owszem, nie mogło ono być wypełnione w formie niezdeterminowanej, gdyż warunki obozowe narzucały oczywiste ograniczenia, i dlatego obowiązywało w formie dostosowanej do możliwości lagrowych i sprowadzało się do formuły: nie wolno ratować swego życia za cenę cudzej śmierci.

Podobnej reinterpretacji uległa zasada religijna n i e   k r a d n i j. Wolno było zabierać dobra zagrabione przez władze obozu więźniom, co nazywano „organizowaniem”; miało ono zresztą wszelkie cechy restytucji. Natomiast bezwzględnie potępiano i za zbrodniczy czyn uważano zabranie drugiemu więźniowi przydziałowego chleba; w takich wypadkach dochodziło nawet do linczu, aprobowanego przez ogół społeczności więźniarskiej. Żeby stanąć w obronie Häftlinga przyłapanego na kradzieży chleba drugiemu więźniowi, trzeba było nie tylko cieszyć się powszechnym szacunkiem środowiska więźniarskiego, ale także być bardzo pokornym wobec własnych słabości. Wspomniany już wcześniej o. Kozłowiecki, po przezwyciężeniu pokusy kradzieży chleba, przyznaje: „Nie miałem… odtąd odwagi potępić kogokolwiek, gdy skradziono komuś chleb; wiedziałem bowiem, że do tego jestem zdolny i ja.”[14]

Podobnie do zabronionych aktów prospołecznych należały modlitwy. Miały one wszak miejsce, ale tam gdzie w sztubach panowała atmosfera zaufania albo w niewielkich grupach w ukryciu. Rzadko tylko mogły odbywać się jawnie, z przyzwoleniem sztubowego, ale gdy tylko dowiedział się o nich blokowy pozbawiał on sztubowego funkcji. Toteż częściej miały miejsce indywidualne „akty strzeliste”, modlitwy myślne, ale też zdarzały się wspólne pacierze, bardziej szeptane niż mówione. Wspomina je ks. Henryk Malak, więzień Stutthofu, Sachsenhausen i Dachau: „Wieczorami odmawialiśmy skrycie pacierze, leżąc ściśnięci niczym w beczce, zasłaniając twarze dłońmi przed kapiącymi z sufitu kroplami, drąc parszywiejącą skórę pod ukąszeniami wszy… Człowiek, wtłoczony jak zwierzę w cuchnący, zgnojony barłóg, nie umie się modlić! Chyba, że za modlitwę uważa bezmyślne klekotanie zdrewniałych warg… Chyba jedyna forma prawdziwej modlitwy, na jaką w takich warunkach człowiek może się zdobyć, to akty strzeliste, rzucane niczym płomienne strzały w niebo. Żyliśmy nimi.”[15] Rygory zakazów modlenia się łatwiej rozluźnić było kobietom, gdyż „modlitwa podtrzymywała wierzących, a jednocześnie pozwalała w jakimś sensie uciec z obozu. Zamiast myśli o obozowym plugastwie kierowała uwagę ku pięknu i dobru. W obozie widziało się na apelu setki kobiet z oczami wzniesionymi w niebo, w ucieczce psychicznej poza druty… Były chwile modlitw zbiorowych. Pamiętam takie, organizowane w polskiej „siódemce” [w Auschwitz-Birkenau – przyp. WJW] przez Teresę Łubieńską. Książeczki do nabożeństwa, wykradane z tzw. „efektów”, krzyżyki, medaliki, różańce ceniono na wagę więcej niż złota, gdyż posiadanie ich w obozie groziło meldungiem i karną kompanią. (…) Zwyczaj wspólnych modlitw w takich przypadkach przeniósł się z więzień do obozów, jakkolwiek modlitwy wspólne były tu o wiele trudniejsze ze względu na duże zróżnicowanie narodowościowe w blokach oraz możliwość donosu.”[16]

Duchowni wszędzie, gdzie byli większą grupą (tak było w KL Stutthof i KL Dachau), organizowali wspólne modlitwy. W takiej atmosferze narodził się wśród „dachauowskich” księży kult św. Józefa, co później zaowocowało sanktuarium ku czci tego patrona w Kaliszu. Inni składali obietnice pielgrzymowania na Jasną Górę. Modlitwa zbliżała i wzbudzała zaufanie w pasiastym, anonimowym tłumie.

Wielki aktor, Stefan Jaracz, zwolniony z KL Auschwitz w 1941 r., zwykł był mawiać, iż do litanii loretańskiej winno się dodawać wezwanie: Męczennicy Oświęcimia – módlcie się za nami. Mimo zakazów i gróźb stosowania odpowiedzialności zbiorowej za posiadanie przedmiotów kultu, więźniowie wykonywali różańce ze sznurka i z chleba.

Katolicy pozostawili najwięcej świadectw życia religijnego w obozie, ale byli też inni… Muzułmanin, prof. kairskiego uniwersytetu Korwin Pawłowski, odmawiał w pandemonium oświęcimskim swoje rytualne modlitwy owijając głowę szmatami. Żydzi, nie mając swoich modlitewników, sięgali czasem po katolickie. Oni też – wiedząc, iż są skazani na śmierć – nie bacząc na zakazy i groźby funkcyjnych, śpiewali głośno psalmy.

Przed egzekucją niektórzy odmawiali modlitwy, drudzy pisali kartki i grypsy, inni składali strofy poetyckie. Zachował się wiersz Jerzego Stosa, więźnia rozstrzelanego na dziedzińcu bloku 11 w KL Auschwitz w maju 1941 r. Skazaniec swój wiersz – ostatnią modlitwę dedykował ks. Konradowi Szwedzie, również więźniowi oświęcimskiemu:

                        „Ja, „Schutzhäftling Pole”, chyląc się w pokorze,
                        Niosę moje troski Tobie, Panie Boże!
                        Jest ich bardzo wiele, mój Ty Boże drogi,
                        Więc ja jako dywan pod Twe ścielę nogi.

                        Dywan to bogaty, choć nie tkany złotem,
                        Lecz trudem i znojem, krwią własną i potem.
                        Dywan to bogaty, gdyż łzy naszych matek.
                        Ulirnią się jak perły wśród łez żon i dziatek.

                        Ten dywan z perłami składam Tobie, Panie,
                        Nie odtrąć tych darów, spójrz łaskawie na nie…
                        A pod Twym spojrzeniem płacze te ustaną,
                        Rany się zabliźnią, nowe nie powstaną.”[17]

Sakramenty w obozie

Dla katolików centrum życia religijnego stanowią sakramenty, zwłaszcza Eucharystia. Skoro zakazywano modlitwy, tym bardziej nie do pomyślenia było sprawowanie dla uwięzionych mszy św. Wprawdzie w KL Dachau, gdzie skoncentrowano większość kleru, istniała kaplica, ale nie dla księży polskich (tylko przez bardzo krótki okres mogli z niej korzystać); na tle innych obozów koncentracyjnych był to wyjątek, bardziej zresztą na użytek propagandowy, niż dla zaspokojenia wewnętrznych potrzeb uwięzionych. Znane są zresztą starania czynione przez abp. Adama Sapiehę, metropolitę krakowskiego, by z okazji świąt więźniowie KL Auschwitz mogli uczestniczyć w mszy, lecz władze obozowe nie wyraziły na to zgody. Podobnie spełzły na niczym takie same próby podjęte przez lubelską Radę Główną Opiekuńczą (RGO) na rzecz osadzonych na Majdanku.

Odczuwając potrzebę liturgii mszalnej, w niektórych sztubach organizowano z zachowaniem dyskrecji tzw. „suche msze”, sprowadzające się do odczytania z mszalika tekstów liturgicznych. W miarę rozwoju życia konspiracyjnego mogły odbywać się także „katakumbowe” msze św. Wino robiono z rodzynek dostarczonych w paczkach lub wraz z opłatkami przemyconych zza drutów. Msze mogły być celebrowane przy zachowaniu pełnej tajemnicy i z wystawieniem „czujek”, na ogół w niedużych grupach w czasie nocy, zwykle przed pobudką. Głośna stała się celebra eucharystyczna w Wielki Czwartek 1940 r. w baraku księży pomorskich i gdańskich, po której nastąpiła egzekucja grupy kapłanów. W KL Auschwitz np. konspiracyjną pasterkę w 1940 r. sprawował ks. Józef Niewiadomy; ks. Zygmunt Kuzak odprawiał w 1944 r.; wcześniej robił to ks. Józef Kania, po którym w bloku 11 przechowywano szklankę, jaką posługiwał się przy celebrze; ostatnią mszę oświęcimską – w ostatnich dniach obozu – odprawił ks. Władysław Grohs; było to 6 stycznia 1945r. W KL Auschwitz msze odprawiane były na pewno w sztubie 8 bloku szpitalnego nr 20 oraz w blokach więźniarskich – 4a, 3, 14, 15, 25 i 30 oraz innych miejscach (nawet w dających takie możliwości komandach roboczych). Celebrowało je wielu kapłanów. Oto szczególny obraz niedzielnej (więźniowie nie szli do pracy) mszy, utrwalony przez ks. Konrada Szwedę:
„Na sali kłębi się gwar pracy. Czyszczą menażki, przyszywają trójkąty, odświeżają numery, strugają łyżki z drzewa, iskają wszy… W jednym kącie tej sali, w wąskim przesmyku między dwupiętrowymi łóżkami, ustawiono taborecik. Na nim prosty krzyż. To ołtarz. Kapłan bez stuły i ornatu, w łachmanach więźnia, przykucnięty, w pozycji siedzącej rozpoczyna Najświętszą Ofiarę. Wokoło wtajemniczeni zasłaniają ten widok, by jakiś obcy nie spostrzegł, co się tam dzieje. Myśli odrywały się od koszmarnych widoków życia obozowego, serca rozpalały się gorącą modlitwą… Konsekrowane hostie zawija kapłan w białą chusteczkę, kładzie na piersi i w największym ukryciu za kupą kamieni, za węgłem baraku obozowego, rozdaje Komunię św. Niesie ją również konającym do szpitala obozowego.”[18]

I inny przekaz tego kapłana-więźnia, tym razem z mszy celebrowanej przez ks. Stefana Stuglika w tzw. ”Pumpenstelle”: „Msza odbywała się [16 maja 1942 r. – przyp. WJW] w piwnicach nowo budowanego bloku nr 15, w pomieszczeniu pompy hydroforowej. Na małym stoliku stały dwie świeczki oraz szklanka, która zastępowała kielich. W pomieszczeniu znajdowało się czterech lub pięciu salezjanów oraz około dziesięciu więźniów […] Naturalnie, cały blok był obstawiony czujkami, które musiały pilnować, czy nie zbliża się któryś z esesmanów. Ksiądz odprawiający Mszę był ubrany w pasiak. Przed Sanctus więzień obsługujący pompę uruchomił silnik, który zagłuszył śpiewaną część Mszy. To była moja pierwsza Msza w obozie.”[19]

Przy organizowaniu konspiracyjnych mszy w obozie oświęcimskim szczególnie aktywni byli świeccy, m. in. Bernard Świerczyna (należący do Związku Organizacji Wojskowych, tajnej organizacji więźniów), Zdzisław Uliasz i Paweł Nierada.

Z materialnych pozostałości po „katakumbowych” eucharystiach w KL Auschwitz w kościele w Mysłowicach przechowywany jest kielich mszalny, zrobiony w obozie; drugi taki prawdopodobnie z 1941 r. znajduje się w skarbcu jasnogórskim wraz z „mszałem oświęcimskim”, jak nazwano ręcznie przepisane teksty liturgiczne na papierze złożonym „harmonijkowo”.

Podczas sprawowanych konspiracyjnie w obozie mszy św. konsekrowano komunikanty, które rozdawano współwięźniom. Sanctissimum dostarczano też spoza drutów kanałami przerzutowymi. Jedna z takich największych akcji miała miejsce w Lublinie, gdzie na Majdanek – jak wspomina ks. Żyszkiewicz – w Wielki Piątek 1944 r. przemycono ponad 2 tysiące konsekrowanych komunikantów. Ponieważ księża nie wszędzie mogli dotrzeć, powierzali świeckim, mogącym poruszać się po całym kacecie, przeniesienie Komunii do jakiejś wtajemniczonej grupy obozowej.

Warto odnotować dość osobliwy przypadek, jaki miał miejsce w Boże Ciało 8 czerwca 1944 r. w KL Stutthof, gdzie więźniowie (wcale nie duchowni) pracujący w biurze ewidencyjnym obozu odbyli swoistą procesję eucharystyczną. „Trzymałem Najświętszy Sakrament przy sobie – wspomina jeden z nich – a koledzy po drodze modlili się i doszliśmy do biura, gdzie w tym czasie pracowałem. Gdy byliśmy na miejscu, koledzy przygotowali się do przyjęcia Najświętszego Sakramentu, a ja obchodziłem od biurka do biurka, każdemu wręczając Komunię św.”[20]

Sytuacje zagrożenia życia potęgowały emocjonalne przeżywanie wiary, a zwłaszcza przyjmowanie Komunii św. i poprzedzająca ją (lub niezależnie od możliwości przyjęcia Sanctissimum) spowiedź stanowiły przełom duchowy i zgoła wyjątkowe katharsis. Rola kapłana w uwalnianiu od win pozostaje niekwestionowana, a ze względu na ostateczną sytuację, w jakiej byli postawieni więźniowie, niewątpliwie rola penitencjarza była najważniejsza w całej obozowej misji duszpasterskiej.

Spowiedzi obozowe musiały być ukryte a przynajmniej nie ostentacyjne; rzadko mogło to wyglądać jak na rysunku Mieczysława Kościelniaka, przedstawiającym kapłana pochylonego w modlitwie nad współwięźniem. A już zgoła wyjątkowo, gdy skazanym na śmierć za ucieczkę z obozu w momencie egzekucji na oczach wszystkich udzielił absolucji ks. Józef Kowalski (zmarł 4 sierpnia 1942 r.). Zwykle w macierzystym obozie oświęcimskim (Auschwitz I) spowiedzi odbywały się na Birkenweg, gdzie pod pozorem „spaceru” zmieniali się towarzyszący więźniowi-kapłanowi więźniowie-penitenci. Czasem miało to miejsce w czasie sprzątania cel (wynoszenia „kibli”), jak na bloku 11, gdzie więźniowie na ogół mieli perspektywę „ściany śmierci”. „Skarbem” był więzień-kapłan zatrudniony jako pfleger (sanitariusz) w rewirze, gdyż miał bezpośredni kontakt z umierającymi i mógł nieść im o każdej porze pociechę religijną. Gdy kapłan-więzień nie mógł pod żadnym pozorem dostać się do obozu kobiecego, udzielał w umówionym miejscu o określonej godzinie absolucji przez druty; taka sytuacja miała miejsce w KL Stutthof 14 sierpnia 1943 r., gdzie 45 więźniarek „spowiadało się” w taki nietypowy sposób. Zdarzały się też sytuacje nieprzewidywalne; podczas przerwy w trakcie przesłuchań w obozowym gestapo (Politische Abteilung) w KL Auschwitz por. Stefan Jasieński ps. „Urban”, cichociemny, wyspowiadał się przed ks. Grohsem. Zdołał powiedzieć też kapłanowi o swojej pewności, że „nie zginie bez księdza”, gdyż miał nabożeństwo do Serca Pana Jezusa; faktycznie wkrótce zginął najprawdopodobniej zamordowany w ostatnich dniach istnienia obozu.

Na marginesie kapłańskiej posługi sakramentu pokuty odnotować trzeba przypadki interesowności niektórych księży i spowiadania „za kromkę”… Przypadki raczej incydentalne, ale stanowiące rysę na pięknej karcie kapłańskiej ofiarnej posługi współwięźniom.

W rzeczywistości obozowej przychodziły na świat dzieci. Kobiety w zaawansowanej ciąży przybywały do obozu i tu w tragicznych warunkach odbywały porody. Dzieci żydowskie nie miały prawa nawet do chwili życia, kazano noworodki od razu topić. W takich okolicznościach niezwykła więźniarka (dziś błogosławiona) Stanisława Leszczyńska, z zawodu położna i w obozie także tę pracę wykonująca, potrafiła wprost powiedzieć, iż nie będzie z motywów religijnych zabijać dzieci i zdołała w sobie wiadomy tylko sposób ocalić ich gromadkę (z około 3 tysięcy odebranych porodów zdołało przeżyć około trzydzieścioro dzieci). „Pani Leszczyńska była katoliczką. Powiedziała, że nie będzie mordowała niewinnych dzieci, nie chce być „Herodem”. Bardzo się przez to narażała, bo mogłaby to przypłacić życiem. Normalnie przyjmowała poród, odcinając żydowskie dziecko, wiążąc mu pępowinę, zawijała w ligninę, układała matce-Żydówce na pryczę pod koc przy nogach.”[21]

Na ogół los dzieci był przesądzony; mogły przeżyć tylko najsilniejsze i w niezwykle szczęśliwych okolicznościach. Dlatego też noworodki były chrzczone i to często za przyzwoleniem matek-Żydówek. Odbywało się to w tajemnicy, w ciemnym kącie bloku rewirowego, ale choć nie zawsze udawało się zachować dyskrecję, to nie było przypadku denuncjacji. Wiedziały o tym kobiety różnych narodowości i wyznania. „Leszczyńska pokazała mi, jak się chrzci dzieci. Poleciła mi, żebym zajęła się chrztami dzieci urodzonych na naszym bloku. Wyjaśniła mi, że nie wolno dopuścić, żeby nowo narodzone dzieci tu, w Birkenau, umierały bez chrztu… – wspomina Maria F. Oyrzyńska – Nie wiem dlaczego, ale po Adasiu wszystkie dzieci, które chrzciłam, otrzymywały imię Maria i Józef. Widocznie nieważne dla mnie było samo imię, tylko chrzest… Chrzciłam je wszystkie, niejeden raz musiałam się bardzo spieszyć z chrztem, bo były bardzo słabe, a ja nie chciałam, żeby umarły bez chrztu… Trzymałam maleństwo na lewym przedramieniu, w prawej ręce trzymałam kubek z odrobiną wody, a z braku tejże i ziółek, unosiłam kubek nad głową dziecka, skrapiałam głowę płynem i z wielkim wzruszeniem i głęboką wiarą wymawiałam słowa: Ja ciebie chrzczę, Mario czy też Adamie, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.”[22]

Zgoła niecodzienne i wyjątkowe (choć nie jednostkowe) były przypadki chrztu dorosłych; 27 czerwca 1941 r. w KL Auschwitz w kompanii karnej ks. Józef Wybraniec na skutek nalegań współwięźnia żydowskiego – ochrzcił go; jeszcze tego samego dnia obaj zostali zamordowani. W takich przypadkach nie było i nie mogło być cienia podejrzeń o jakikolwiek prozelityzm.

Znanych jest też kilka przypadków zawarcia w obozach koncentracyjnych sakramentalnych małżeństw. W 1942 r. w KL Auschwitz zawarł takie małżeństwo (przez dzielące druty) więzień Witold Wierusz z dziewczyną z „wolności”. W Birkenau (Auschwitz II) ślub wzięli więźniowie: Irena Bereziuk i Mieczysław Pronobis. Na Majdanku (KL Lublin) w 1943 r. podobny związek błogosławił ks. Osikowicz (małżeństwo to po wojnie rozpadło się).

Żeby już wszystkie sakramenty Kościoła łacińskiego miały swoje spełnienie w warunkach obozowych, trzeba wspomnieć i o święceniach kapłańskich, jakie miały miejsce w KL Dachau (jedyny chyba taki przykład w obozach nazistowskich). Była to konsekracja prezbitera francuskiego.

Świadectwem życia duchowego są zbiorowe i indywidualne formy pobożności wyrażane m. in. przez nabożeństwa. Warunki obozowe wyjątkowo nie sprzyjały tym formom kultu, ale w kształcie szczątkowym można je i w „świecie drutów” odnaleźć. Dominujący był – ze względów doktrynalnych – kult chrystologiczny, przejawiający się przez westchnienia, spontaniczne okrzyki, jęki, a także „reliefy” ryte w ścianie (jak choćby wspomniany wizerunek ks. Paciorka). Kult maryjny był zdecydowanie bogatszy; zdarzało się, że w blokach kobiecych budowane były miniaturowe (by niepożądane „oko” nie dostrzegło) „ołtarzyki majowe”; odmawiana była litania loretańska, a przynajmniej niektóre z jej wezwań; organizowały się „róże” (grupki odmawiające cząstki różańca). Pod koniec wojny, w warunkach pewnego rozprzężenia niektóre akty religijne mogły zostać niezauważone, jak w bloku gdzie przebywały dzieci przywiezione z powstańczej Warszawy, oderwane od rodzin i pozostawione pod opieką dwóch troskliwych zakonnic szarytek (s. Władysławy Boruszczak i s. Heleny Michałowskiej). Dzieci szczególnie zapamiętały nabożeństwa różańcowe, organizowane przez siostry w październiku 1944 r. „Powtarzane modlitwy, które znałam z dzieciństwa, przywracały mi spokój. – wspomina po latach jedno z dzieci. Na zakończenie każdego różańca śpiewaliśmy pieśń kończąc słowami: ‘Ojczyznę wolną, racz nam wrócić, Panie!’ Po zakończonym październikowym nabożeństwie ustawiono dzieci w jeden długi rząd. Na wyciągniętą dłoń każdego… siostra kładła po łyżeczce marmolady buraczanej, którą przez cały miesiąc wspólnie zbierały… Tego wieczoru każde z dzieci miało idealnie czystą dłoń, tę właśnie, na którą nałożono trochę marmolady.”[23]

Wiele też byłoby przykładów kultu świętych; najpopularniejszy bodaj był św. Józef, do którego szczególne upodobanie mieli księża, jezuici darzyli sentymentem św. Ignacego Loyolę, inni – zwłaszcza zakonnicy – swoich założycieli bądź patronów. Trzeba wszak pamiętać, iż w warunkach obozowych były to ledwie namiastki zjawisk kultowych.

Święta religijne w warunkach obozowych

Nie sposób nawet w najbardziej skrajnych i restrykcyjnych warunkach wyrwać całej zbiorowości jej dziedzictwa kulturowego; całkowicie oderwać od zwyczajów i nawyków narodowych, środowiskowych, mentalności cywilizacyjnej etc. Do takich najgłębiej zakorzenionych potrzeb ludzkich należą święta religijne, zwłaszcza te największe, obrosłe swoistą kulturą, obrzędowością, klimatem…

Największe święto chrześcijan – Wielkanoc – zewnętrznie, poza Wielką Niedzielą jako dniem wolnym od pracy i – z powodu liczniejszych urlopów nadzorujących esesmanów – zmniejszonym rygorem, nie wyróżniało się niczym od codziennego dnia obozowego. Ale tylko pozornie, gdyż więźniowie, a zwłaszcza więźniarki, poddawały się nastrojom tego okresu liturgicznego i zwyczajom kościelnym; organizowały namiastki rekolekcji wśród chorych współtowarzyszek (KL Majdanek), śpiewały (raczej: nuciły) pieśni wielkopostne i wielkanocne, budowały w ustronnym i mało dostrzegalnym miejscu miniaturki Grobu Pańskiego. Niektórzy podejmowali wyrzeczenia: w Wielki Piątek, gdy ktoś dostał tzw. zulagę w postaci kawałka kiełbasy zamienił ją na marmoladę; więźniarki na Majdanku tego dnia zrezygnowały z kostki cukru, jaką wtedy dostały, itp. Wspomina jedna z kobiet: „Zaczęłam sama siebie przekonywać, że przecież tu, w tym strasznym lagrze, nie obowiązują posty, że tu nie trzeba pościć. Kiedy zdecydowana byłam zjeść plasterek kiełbasy rozgrzeszając samą siebie, przychodziły nowe refleksje: przecież ten kawałek kiełbasy mnie nie uratuje, nie nasyci głodu, jeżeli tak długo nie jadłam kiełbasy, to i teraz w Wielki Piątek, nie muszę jej jeść. Może trzeba ponieść jakąś ofiarę, żeby przeżyć, […] może z trzydzieści razy zmieniałam decyzję.[24] Niektórzy starzy więźniowie mogli spotkać się z okazji świąt „przy stole” w małej grupie w kąciku izby bloku, ale częściej towarzyszyły uwięzionym szyderstwa i kolejne dramaty. W Wielki Piątek 1942 r. w KL Auschwitz ks. Piotr Dańkowski usłyszał od kapo: „Dziś będziesz ukrzyżowany jak twój mistrz.”[25] Na ramiona narzucono mu ciężką kłodę, pod którą kilkakrotnie upadał, aż skonał pod ciosami oprawcy. Podobną bluźnierczą (w oczach esesmanów było to szyderstwo) scenę W. Siwek utrwalił na obrazie – Powrót karnej kompanii z pracy. Jest to opis sytuacji z Wielkiego Piątku 1942 r. w karnej kompanii, gdzie znęcano się nad księżmi i Żydami, zwłaszcza tymi ostatnimi; w końcu spośród zmaltretowanych półżywych ludzi wybrano jednego, któremu wbito na głowę zwój drutu kolczastego, a do ręki włożono łopatę, pozostałym kazano procesjonalnie wnieść go do obozu. Podobnych sadystycznych nawiązań, a nieraz dokładnych naśladowań ewangelicznego opisu męki Chrystusa, znaleźć można w obozach nazbyt dużo.

Mniej drastycznie utrwalił się w pamięci uwięzionych obraz drugich wielkich świąt chrześcijańskich – czas Bożego Narodzenia. Duch tych świąt jest zawsze bardziej radosny, rzewliwy, emocjonalny… Nastrojowi temu ulegali wszyscy, nawet w obozie, a w życzeniach dominowało pragnienie wolności i nadzieja rozerwania kolczastych drutów oraz powrotu do rodzinnych domów.

W obozie lubelskim powstała kolęda w formie życzeń:

                        „Wesołych Świąt życzymy Wam
                        U wszelkich miast, u lagrów bram.
                        I Wam w pokojach wygodnych, jasnych.
                        I Wam w barakach wilgotnych, ciasnych.
                        Wszystkim Wam ślemy szczere życzenia,
                        Niech radość wszystkie smutki przemienia,
                        Niech się rozjaśnią zbolałe czoła,
                        Gdy tylko Gloria zabrzmi dokoła.”[26]

Nawet na placu apelowym obozu stawiano świąteczne drzewko (utrwalił to z KL Auschwitz W. Siwek na obrazie, przechowywanym obecnie w muzeum obozowym, pt. Wigilia w Oświęcimiu 1940), choć rzeczywistość obozowa i wtedy rzucała swój ponury cień; pod choinką składano zmarłych i zamęczonych Häftlingów.

Śpiewano pieśni; tylko czasem adwentowe, powszechnie kolędy, za co niekiedy później bywały zbiorowe represje w postaci długiego stania z odkrytymi (zima!) głowami. Powstawały pomysły na szopki świąteczne i noworoczne.

Okres świąt wnosił w życie więźniów pewien oddech „wolnościowy”, ale też nastrój wigilijny, zwłaszcza gdy dochodziła do głosu tęsknota za najbliższymi, niepewność dalszego losu, troska o rodzinę, wywoływał bardzo głębokie psychiczne reakcje niemal u każdego uwięzionego.

Znaczna liczba Żydów, którzy przeszli przez obozy nazistowskie, zaznaczyła swoją obecność elementami religijnymi, między innymi specyfiką odrębnego świętowania swoich świąt. Szczególnie ważne miejsce miał Sądny Dzień (Jom Kippur), podczas którego należało odmówić modlitwę Kol Nidre. Inne święta, jak Chanuka, Purim, Seder czy Pesach miały swój rytuał, choć jego zachowanie było nadzwyczaj trudne i tylko najbardziej ortodoksyjni Żydzi, mimo warunków obozowych, starali się świętować wedle własnej tradycji. Bardzo często przy tej okazji ze strony nadzorców spotykały ich szyderstwa i poniżenia.

Akcja antyreligijna

Antyreligijna postawa nadzorców i kryminalnych więźniów funkcyjnych ujawniała się przede wszystkim wobec ortodoksyjnych Żydów i kleru. W ich osobach było najłatwiej wyszydzać i upokarzać wartości duchowe. Juden und Pfaffen – od pierwszego dnia pobytu w obozie w KL Auschwitz i w innych kacetach byli traktowani „szczególniej”. Zabawiano się fotografowaniem całujących się Żydów i księży, inscenizowano sytuacje ośmieszające, na przykład wzajemne bicie lub śpiewanie wulgarnych, obsceniczych piosenek. Chórem żydowskich więźniów śpiewających O, du mein Jerusalem, pieśń drwiącą z judaizmu, musiał dyrygować katolicki ksiądz. Jeżeli w transporcie był rabin, stawał się obiektem drwin; współwyznawcom nakazywano uważać go za „żydowskiego boga” i na kolanach śpiewać do niego psalmy. Rzadko poprzestawano na „komicznym” – w ocenie władz obozowych – efekcie wyszydzania, częściej były to sadystyczne znęcania się. Jednemu z księży kazano wprowadzać do obozu oświęcimskiego „procesję” śpiewających psalmy Żydów. Tamże ks. Leonowi Poeplau, podczas jego powitania w kacecie (15 sierpnia 1940 r.), wywrócono kapelusz rondem do góry i wciśnięto na głowę, na szyi zaciągnięto pętlę ze sznura, do ręki zaś dano miotłę. „Ciągnąc kapłana na powróśle zrobiono zeń pośmiewisko. Śmiali się esesmani, śmiali się też kręcący się wśród nas kapo. Patrzyliśmy na to widowisko ze smutkiem i niesmakiem.”[27] Przy okazji nie szczędzono kapłanowi ciosów pięści, kopniaków, opluwania… Z tych samych powodów nosicielami zwłok (Leichenträger) uczyniono księży; w KL Stutthof 3 marca 1940 r. dla szyderstwa nakazano odbywać księżom (w obozie było wtedy kilkuset księży) pogrzebowe procesje ze śpiewaniem pieśni żałobnych, ale zamiast oczekiwanego efektu „humorystycznego”, niespodziewanie dla władz, ogół więźniów słysząc śpiew miserere stanął na baczność z odkrytymi głowami.

Ulubioną szykaną w obozie były aluzje i pytania o perwersje seksualne duchownych, które zazwyczaj kończyły się katuszami fizycznymi. Podobne czekały nie tylko kler, ale i wszystkich innych więźniów, jeżeli znaleziono różaniec, medalik lub inny przedmiot kultu. Za odmowę podeptania różańca w KL Auschwitz zamordowany został ks. Józef Kowalski. Inni (także świeccy) ginęli za posiadanie modlitewnika. Wielu esesmanów zostało zapamiętanych przez więźniów jako szczególnie „uczulonych” na przedmioty kultu. Takim był m. in. na Majdanku Hessel: „Jeżeli spostrzeże medalik lub szkaplerz na szyi, zrywa go i rzuca na ziemię, po czym dwukrotnie uderza więźnia trzciną po głowie i ironicznie pyta: Kommunist? W pewnej chwili podchodzi jeden z Polaków z ryngrafem ‘Sodalis Marianus’ zawieszonym na piersiach. Hessel w swej gorliwości zrywa ten ryngraf, rzuca na ziemię i depcze buciorami.”[28]

W KL Auschwitz przybywających więźniów witano formułą: Jeżeli w transporcie są Żydzi, nie mogą żyć dłużej niż dwa tygodnie, jeżeli są księża, przeżyją miesiąc, reszta trzy miesiące.[29] Za tymi słowami kryje się cała relacja kata do ofiar.

W tak specyficznych warunkach, jakie stwarzał obóz koncentracyjny, nie trudno o dewiacje i wykoślawienia religijne. Jeżeli między deklaracją a postawą następował silny rozziew, nie mógł taki więzień być uosobieniem ideałów i wartości religijnych, gdyż w kacecie ujawniała się każda małoduszność i doraźna interesowność. Jak w każdej społeczności, tak i tu istniał margines na ostentacyjną próżność i zwykły faryzeizm.

Szczególnie wśród kobiet szerzyło się upodobanie do „wiary w sny”, ale powszechne było dawanie posłuchu wszelkim przepowiedniom i wizjom. Miało to z jednej strony walor terapeutyczny i wlewało w egzystencję uwięzionych nieco nadziei, ale też u niektórych przybrało cechę guślarstwa lub zabobonu. Niektórzy polecając się „wpływowym” patronom (za takiego uchodził m. in. św. Antoni), obrażali się na nich, gdy nie spełniały się pragnienia.

Deformacje religijności obozowej należały niewątpliwie do elementów marginalnych, a ujawniały się tu i ówdzie głównie ze względu na niekontrolowane, subiektywne przeżywanie „sfery ducha” w warunkach wielkich presji psychicznych i fizycznego zniewolenia.

W zasadzie – w warunkach normalnej egzystencji – wiara religijna nie wymaga heroizmu w czystej postaci, czyli zachowań nadzwyczajnych, raczej oczekuje konsekwencji moralnej i zachowania podstawowych zasad wspólnotowych, ale zdarzają się momenty – zwłaszcza, gdy człowiek znajduje się w sytuacji krańcowej – kiedy kosztuje wiele i wymaga wyboru między karłowatością zaprzaństwa swej wiary a wielkością jej afirmacji.

Dowody tej duchowej afirmacji znajdujemy w przekazach o zachowaniach nadzwyczajnych, jak gest o. Maksymiliana Marii Kolbego wobec skazanego na śmierć więźnia Gajowniczka, dobrowolne pójście do obozu ppor. Witolda Pileckiego („Tomasza Serafińskiego”) i wielu innych wielkich i drobnych aktach odwagi, samozaparcia i współczucia. Godzi się tu przywołać postać ks. Antoniego Rzadkiego z archidiecezji poznańskiej, który w Śremie 20 października 1939 r. zastąpił skazanego na śmierć przez niemieckie władze okupacyjne ojca kilkorga dzieci; krew księdza po egzekucji zbierano z największą czcią. Ileż takich jednostkowych przykładów heroizmu wiary czasu wojny nam pozostało! Pieczęcią tych nadzwyczajnych postaw w Kościele katolickim są liczne beatyfikacje i kanonizacje więźniów obozów.

Próba podsumowania

Śledząc specyfikę religijności obozowej nie trudno dostrzec, iż to nie doktryna, ale praktyczna miłość była siłą motywującą. W sytuacjach krańcowych następowała powszechna redukcja – ale nie eliminacja – zasad; przy czym heroiczność postaw wypada „mierzyć” li tylko najważniejszym przykazaniem.

Religijność obozowa miała charakter konspiracyjny, niekiedy wręcz „katakumbowy” (z pełnym nawiązaniem do pierwszych wieków chrześcijaństwa), i tylko niektóre elementy znajdowały swoje uzewnętrznienie. Wynikało to z faktu, iż religia i postawa religijna były nieakceptowane i niedopuszczone „prawnie”, a tym samym związane z ryzykiem represji karnej.

Szczególnym rysem religijnego świata za drutami była otwartość i naturalny ekumenizm więzionych. Można dostrzegać w religijności, podobnie do postaw ideowych, elementy samoobrony ludzi zniewolonych, ale byłoby to uproszczenie. Trzeba dostrzec też istotną formę ludzkiej egzystencji „sub specie aeternitatis”.

Jakość i wartość społeczeństwa i grup wyznaniowych można mierzyć w jakimś stopniu poprzez ocenę kleru, jako elity przywódczej i ostoi moralnego autorytetu. I chyba dlatego     w sposób szczególny hitlerowcy prześladowali duchowieństwo. Na ponad 10 tys. księży diecezjalnych, których Polska miała w dniu 1 września 1939 r., zginęło 20 %, zaś 30 % było represjonowanych; gdy się uwzględni duchowieństwo zakonne, liczby te jeszcze bardziej pokażą cenę, jaką przyszło ponieść Kościołowi polskiemu.

Największe ofiary poniosły diecezje (w nawiasach podane są straty zabitych i zamordowanych kapłanów i kleryków): chełmińska (323), poznańska i włocławska (po 224), gnieźnieńska (139), łódzka (132), płocka (116). Gdy się uwzględni okupację i represje sowieckie – bynajmniej nie mniejsze – to dopiero będzie pełny obraz ceny krwi, jaką przyszło zapłacić Kościołowi polskiemu w latach II wojny światowej. Był to swoisty apokaliptyczny tygiel oczyszczający. W tym ogniu szlachetniała duchowość i oblicze wszystkich wierzących.

Czy zatem z teologii cierpienia zrodzi się teologia miłości i solidarności z każdym człowiekiem, zwłaszcza uciśnionym, zniewolonym, cierpiącym…? Jeżeli odpowiemy przecząco, to rację będą mieli ci, co twierdzą, iż po Auschwitz i Gułagu teologia się skończyła. Czyżby? A świat ducha nad blokami obozu oświęcimskiego i nad polami Brzezinki…?

Kto odważy się zaprzeczyć poetyckim słowom więźniarki KL Lublin, Elżbiety Popowskiej, która za drutami pisała świadectwo swojej – i swojego więzionego pokolenia – głębokiej i żarliwej wiary:

                        „Kolczasta brama na oścież otwarta,
                        Nowa się w życiu rozpoczyna karta.
                        Jedno jest pewne: Majdanek, Ravensbrück.
                        Wszędzie są ludzie
                        I wszędzie jest Bóg.”


* Szerzej na ten temat: W.J.Wysocki, Bóg na nieludzkiej ziemi. Życie religijne w hitlerowskich obozach koncentracyjnych (Oświęcim-Majdanek-Stutthof), Warszawa 1999.

  1. V. E. Frankl, Psycholog w obozie koncentracyjnym,Warszawa 1962, s. 76.
  2. Jan Paweł II, Msza święta na terenie byłego obozu zagłady Auschwitz-Birkenau [w:] Jan Paweł II w Polsce.1979.1983.1987. Przemówienia i homilie, Warszawa 1989, s. 197.
  3. W. Gajdus, Nr 20 998 opowiada, Kraków 1962, s.110-111.
  4. Tamże, s. 116.
  5. W. Grohs, Religia w obozach koncentracyjnych (mps).
  6. Archiwum Państwowego Muzeum Oświęcim (APMO), Zesp. Wspomnienia, t. 21/221, R. Radwański, Wiersze, k. 103.
  7. Jerzy Liebert, Jeździec.
  8. Por.: V. E. Frankl, Psycholog w obozie…, s. 43.
  9. APMO, Zesp. Wspomnienia, t. 109/654, A. Siciński, Gdy milczą – krzyczą, k. 90.
  10. A. Kozłowiecki, Ucisk i strapienie. Pamiętniki więźnia 1939-1945, Kraków 1967, s. 208.
  11. APMO, Zesp. Wspomnienia, t. 113/683, S. Krupa, A jednak tak było, k. 55.
  12. Cyt. za: A. Kępiński, Homo homini lupus est,, „Przegląd Lekarski” 1971, nr 1, s. 165.
  13. Por.: V. E. Frankl, Psycholog w obozie…, s. 72-73.
  14. A. Kozłowiecki, Ucisk i strapienie…, s. 200.
  15. H. Malak, Klechy w obozach śmierci, wyd. 2, Londyn 1961, s. 59-60.
  16. Wspomnienia M.E. Jezierskiej. Cyt. za: Z. Jagoda, S. Kłodziński, J. Masłowski, Życie kulturalne w obozie oświęcimskim, „Przegląd Lekarski” 1974, nr 1, s. 36.
  17. Cyt. za: APMO, Zesp. Wspomnienia, t. 20/198, T. Paczuła, Schonungsblock Nr 15 , k. 148.
  18. K. Szweda, Katakumby XX wieku, „Kalendarz dla Wszystkich” , Tarnów 1948, s. 105-106.
  19. Tamże, s. 107.
  20. A. Makowski, Przemówienie p. mgr. … w Sztutowie 16 V 1965 r., „Miesięcznik Diecezjalny Gdański” 1965, nr 7, s. 252.
  21. APMO, Zesp. Wspomnienia, t. 63/352, M.F. Oyrzyńska, A przecież tak było, k. 90-91.
  22. Tamże.
  23. APMO, Zesp. Wspomnienia, t. 71/408, F. Kurdej, Wspomnienia, k. 127 i 141.
  24. APMO, Zesp. Wspomnienia, t. 63/352, M. F. Oyrzyńska, A przecież…, k. 35.
  25. K. Szweda, Katakumby…, s. 108.
  26. S. Kuryłowicz, List do autora z 14 października 1973 r.
  27. APMO, Zesp. Wspomnienia, t. 32, I. Radlicki, Wspomnienia , k. 21.
  28. J. Kwiatkowski, 485 dni na Majdanku, Lublin 1966, s. 373.
  29. Por.: J. Garliński, Oświęcim walczący, Londyn 1974, s. 31; J. Sehn, Obóz koncentracyjny Oświęcim-Brzezinka, wyd. 3, Warszawa 1960, s.63; APMO, Zesp. Oświadczenia, K. Sawicki, k. 92-93.

Opublikowany w: Dialog u progu Auschwitz. Tom 1. Wydawnictwo UNUM, Kraków, 2003, s. 37-59.


* Szerzej na ten temat: W.J.Wysocki, Bóg na nieludzkiej ziemi. Życie religijne w hitlerowskich obozach koncentracyjnych (Oświęcim-Majdanek-Stutthof), Warszawa 1999.