Halina Birenbaum

Życie jako nadzieja

Moje lata – wieki w Shoah

Spotkałam swą wolność z pustką w sercu po przebytych dramatach w latach Holocaustu. Ogrom sieroctwa, ruiny, zgliszcza w powojennej Warszawie – nic wokół mnie i jakby we mnie… Już miałam w rękach cały bochen chleba, mogłam kroić, ile tylko dusza zapragnie. Ale było mi ciasno w czterech ścianach domu i w sobie. Nie chciałam być, jak moja mama przed wojną, tylko troszczyć się o dom, gotować, sprzątać – byłam już o tyle starsza od niej przy swych piętnastu latach! Szmat drogi przebyłam od dzieciństwa po starość, po śmierć w ciągu tych lat wojny i okupacji. Tyle razy patrzałam śmierci w oczy, zamierałam w strachu, napięciu przedostatnich chwil; takie masy ludzkie paliły się na moich oczach – jak wejść po tym wszystkim w zwykłą codzienność na wolności w uwięzieniu tamtych obrazów i głosów?

Marzyłam, że jeśli przeżyję to piekło, zamieszkam na bezludnej wyspie… Jeśli przeżyję – co w moim przypadku było najmniej prawdopodobne wobec praw hitlerowskich skazujących cały naród żydowski na zagładę, a w pierwszym rzędzie staców, chorych i dzieci… Byłam nielegalna nawet w obozach, tam dopuszczali tylko młodych, zdrowych, a i to zależało, ilu chcą zostawić do katorżniczej pracy, resztę odsyłali do gazu. Moje życie i ocalenie okazało się ciągiem przypadków… Do dziś.

We wrześniu 1939 roku skończyłam 10 lat i przeszłam do III oddziału szkoły podstawowej. Miałam kochających rodziców, dwóch starszych braci, dziadków ze strony matki i ojca, licznych krewnych. Byliśmy niezamożną rodziną. Marek, starszy ode mnie o 11 lat brat, studiował medycynę, był wyjątkowo zdolnym i pracowitym uczniem – starszy ode mnie o 7 lat, Chilek, uczył się w szkole rzemieślniczej. Ojciec był pośrednikiem handlowym, matka prowadziła dom i pomagała zarabiać na życie szydełkowaniem. Tego lata, na wieść o zbliżającej się wojnie rodzice i siostry matki z rodzinami przyjechali do Warszawy. Myśleli, że w stolicy będzie łatwiej przeżyć niż w Żelechowie. Rodzina ze strony ojca została w Białej Podlasce.

1 września zagrzmiała syrena alarmowa – i już nie poszłam więcej do szkoły. Niebo nad Warszawą pokryły eskadry niemieckich Messerschmidtów, posypały się bomby burzące i palące, wybuchły pożary, których nie było czym gasić. Domy zawalały się, grzebiąc pod sobą tysiące ludzi. W ciągu trzech tygodni nie ustawało to piekło. Nie było co jeść, nie było wody… Wywlekano z palących się sklepów konserwy kiszonych ogórków, marmelady, noszono wodę z Wisły – ludzie padali po drodze od odłamków, szrapneli. Huki bomb dniami i nocami, łuny pożarów, zapach rozkładających się pod gruzami trupów i spalenizny, ryk syren alarmowych i w głośnikach zapowiedzi: „uwaga, nadchodzi, przeszedł, nadchodzi, nadchodzi”!

W największe święto żydowskie Sądny Dzień – Jom Kipur, Niemcy bombardowali najbardziej dzielnicę zamieszkałą przez Żydów i nasza ulica stanęła w ogniu. Była noc po wielkim poście i żarliwych modlitwach. Wybiegliśmy z palącego się domu, chwytając do rąk, co się dało unieść.  Schroniliśmy się w piwnicy domu znajomych. Panował tu tłok, zapach pleśni, wydechów ludzkich i nie dające się opisać przygnębienie. Niektórzy tracili przytomność umysłu z przerażenia, bełkotali jakieś niezrozumiałe słowa. Przypatrywałam się dorosłym, czytałam z ich twarzy, z każdego ich poruszenia i dojrzewałam do niepojętych sytuacji walącego się wokół nas świata.

Aż wreszcie nastała cisza. Cisza klęski, zniszczenia i żałoby. Na ulicach ludzie z tobołkami na plecach. My również w tej fali szukających dachu nad głową. Po raz pierwszy zobaczyłam Niemców. Maszerowali butnie zburzonymi ulicami Warszawy, jak zamykająca na wieki, niezwyciężona ściana śmierci. Ludzie tłoczyli się po chleb, żołdacy niemieccy wyciągali Żydów z kolejek i maltretowali ich.   

Znaleźliśmy pokój w mieszkaniu dentystki sparaliżowanej po szoku bombardowań, jej mąż, także lekarz dentysta, umarł przed wojną. Ona, dwie córki, syn – technik dentystyczny, zajmowali teraz jeden pokój, a pozostałe cztery i kuchnię odnajmowali. Najmłodsza Elusia, o dwa lata starsza ode mnie i o rok ode mnie młodsza, Erna, mieszkająca z rodzicami w sąsiednim pokoju stały się moimi przyjaciółkami. Mieszkaliśmy razem do „wysiedlenia”.

Niemcy nakazali Żydom od dwunastego roku życia nosić białe opaski z niebieską Gwiazdą Dawida na prawym podramieniu, by ich wyodrębnić od innych ludzi. Robili łapanki na Żydów, rozstrzeliwali pod byle pretekstem, czy bez pretekstów. Zabronili Żydom jechać pociągami, tramwajami, uczyć się, modlić się w bóźnicach, zbierać się w większych grupach. Od siódmej wieczór ogłosili godzinę policyjną i bezwzględny zakaz znajdowania się poza domem. Za dnia tłumy zalegały ulice. Ludzie sprzedawali z siebie odzież, pościel, bieliznę, by móc kupić, co dzień droższy i gorszy chleb, zmarznięte kartofle, kaszę, mokre drzewo. Byle jakoś przeżyć dzień w nadziei, że wojna się skończy wkrótce klęską Niemców i wszystko wróci do normalnego trybu. 

Groza narastała jednak z każdym dniem. Choroby, głód. Raz po raz wdzierał się z ulicy przeraźliwy okrzyk: Niemcy! – i triumfalne ciężarówki wjeżdżały w zatłoczone ulice, esesmani zeskakiwali z nich, strzelali w uciekających, skinieniem ręki i okrzykiem „Halt!” zatrzymywali mężczyzn, których ładowali biciem na ciężarówki. Wchodzili do domów żydowskich wyciągać meble, towary z mieszkań i sklepów, wyprowadzali właścicieli – ojców, synów i rozstrzeliwali ich.

Pogłoski o getcie dla Żydów sprawdziły się, jak wszystkie najgorsze, niewyobrażalne przepowiednie. Wysoki mur odgrodził nas pod koniec jesieni 1940 roku od Aryjczyków. Niemcy rozkazali wszystkim Żydom opuścić w ciągu godziny swe mieszkania i skupić się na ciasnym obszarze najnędzniejszej okolicy Warszawy. Zapędzili tu pieszo także Żydów z innych miast i miasteczek, zabijali słabych po drodze, chorych w łóżkach. Setki tysięcy zostało bez dachu nad głową, nie mieli, więcej nic! Gnieździli się w niemożliwej ciasnocie w byłych klasach szkolnych i innych publicznych budynkach, zwanych Punktami. Umierali tam masowo z głodu, brudu, epidemii. Ale w Punktach nie było dość miejsca dla wszystkich wygnańców. Leżeli na ulicach, podwórkach, klatkach schodowych; żebrali, puchli z głodu, odmrożenia. Nie nadążono uprzątać trupów, przykrywano je gazetami, aż przyjedzie po nie wóz by je zebrać i wrzucić do wspólnego grobu.

Byłam w tym tłumie, rosłam w nim i uczyłam się życia pośród ogólnego zniszczenia. Bawiłam się razem z innymi dziećmi, popychając ludzi w tłoku na ulicy, obok tych nakrytych gazetami trupów… W późniejszym okresie komitet domowy zorganizował nas do zbiórki pieniędzy dla żebraków i głodujących sąsiadów. Przypinaliśmy kokardki papierowe przechodniom, by ofiarowali kilka groszy. Występowaliśmy czasem na wieczorkach w domach zamożniejszych rodzin, deklamowaliśmy i śpiewaliśmy przedwojenne lub gettowe piosenki. Oczywiście, brały w tym udział dzieci i młodzież, które na razie nie głodowały i nie były załamane.

Nasza rodzina też nie głodowała jeszcze w tym okresie. Marek pracował w szpitalu żydowskim, zarabiał trochę przy zabiegach lekarskich, polski właściciel fabryki konserw, Maggi, któremu ojciec pośredniczył w dostawie surowców z Galicji, przekazywał nam do getta fasolkę, brązowy cukier i konserwy zamiast pieniędzy, za które niewiele można było kupić, bo wszystko drożało z godziny na godzinę. Fabryka inż. Strójwąsa znajdowała się na granicy getta, co umożliwiało do pewnego czasu ten kontakt. Otrzymywane produkty w większości sprzedawaliśmy, by kupić chleb, kartofle, drzewo do ogrzania pokoju.

Ja nawet uczyłam się jeszcze w tych warunkach. Pod kierownictwem i surowym nakazem starszego brata przerobiłam w ciągu tych trzech lat materiał od trzeciego oddziału szkoły podstawowej do pierwszej klasy gimnazjum. Marek uczył mnie także francuskiego. Może dla oderwania od ciężkiej rzeczywistości – a może w nadziei, że doczekamy końca wojny i ja nie zostanę w tyle w swej edukacji…  Czytałam zwłaszcza wiele, także wiersze, których bardzo szybko uczyłam się na pamięć. Znajdywałam w tym ucieczkę od panującej wokoło grozy i coraz straszniejszych wieści o zwycięstwach Niemców na frontach, mordowaniu Żydów, budowaniu komór parowych czy gazowych do masowej zagłady w Chełmie, Bełżcu – i najokropniejszym ze wszystkich, Oświęcimiu!… Miałam 11 lat, kiedy zaczęłam pisać o tym, co działo się wokół nas, nie mogąc pomieścić w sobie ogromu okrucieństw, coraz gorszych wiadomości i beznadziejnych komentarzy dorosłych.

Dwa okna naszego pokoju obito dyktami, za oświetlenie służył płomień z rurki gazowej, a potem śmierdząca lampa karbidowa. Spaliśmy na podłodze, rodzice i bracia na dwóch materacach, a ja, jako najmłodsza (zawsze mama uczyła mnie ustępować starszym, przeciw czemu buntowałam się) na posłaniu z kołdry. Kiedy zapędzili wszystkich Żydów do getta, dostaliśmy od znajomych tapczan, stół i cztery krzesła. Znów musiałam ustąpić… nie było piątego krzesła. Zwolnił się jednak dla mnie materac, bo bracia spali już na tapczanie.

Na szczęście, nasza ulica została w getcie i nie musieliśmy, jak większość Żydów, szukać innego pomieszczenia. Niemcy zmniejszali kilkakrotnie getto i ludzie zostawali po prostu na ulicach, umierali masowo. Rodzina dentystki także przymierała głodem niemal od samego początku. Nikt potem nie płacił komornego ani nie leczył sobie zębów…

Minęły dwa lata getta. Marzyłam, że obudzę się jednego rana i Niemców nie będzie więcej w Warszawie, znikną nagle z naszego życia, tak, jak się do niego wdarli…. Pod koniec lipca 1942 roku rozkleili plakaty na murach po polsku i po niemiecku, że wszyscy Żydzi będą przesiedleni do pracy na Wschód. W getcie zostaną tylko nieliczni, potrzebni Niemcom do pracy w szopach, gdzie szyje się mundury i buty dla wojska niemieckiego oraz w fabrykach po aryjskiej stronie. Zatrudnieni Żydzi otrzymają Aussweise (przepustki), które niebawem okazały się prawem do życia, i płacono za nie wysokie łapówki.

Panika i rozpacz opanowały całe getto. Dopełniła grozy wieść o samobójstwie A. Czernikowa, prezesa gminy żydowskiej. Prezes, posłuszny zawsze Niemcom, nie chciał podpisać rozkazu wysiedlenia, co naprowadzało najgorsze domysły. Od razu też znikła wszelka żywność. Słowa: akcja, blokada, wysiedlenie, wagony, Umschlagplatz stały się odtąd naszą wyłączną rzeczywistością, jedyną treścią życia. O Treblince nie wiedzieliśmy jeszcze… Umschlag to duży, obwarowany plac na Stawkach przed szkołą, w której Chilek uczył się do wybuchu wojny. Czekały tu codziennie wagony bydlęce, którymi Niemcy wywozili złapanych Żydów. Najpierw wywieźli wygnańców z Punktów, żebraków z ulic, chorych, kaleki, opuchłych z głodu, odmrożenia.

O nic nie pytałam, nie upominałam się, niczemu się nie dziwiłam – wszystko czuło się w powietrzu, czytało się w twarzach ludzkich, w oddechu śmierci i strachu przed nią. Nawet małe dzieci pojmowały, że trzeba milczeć, zakopać w gęsty mrok swe zabronione bycie, oddech, bicie serca – by nie zostać wykrytym i wywiezionym na ten zagadkowy, straszny „Wschód”… Włożyliśmy na siebie co najlepsze z odzieży i obuwia, kilka zmian bielizny, sukien, swetry – na wypadek, że złapią nas i wywiozą do jakiegoś okropnego obozu, by mieć tam, w co się przebrać czy wymienić rzeczy na żywność. Mama wzięła do koszyczka trochę mąki, kaszy, cukru w kostkach, butelkę oleju. Pożegnaliśmy się z sąsiadami. Nie wiedzieliśmy wtedy, że to już na zawsze.

Mieszkanie cioci Feli, młodszej siostry matki mieściło się na innej ulicy, na piątym piętrze. Myśleliśmy, że tak wysoko nie przyjdą po nas, by zawlec na Umschlag… Mama pragnęła też być w takim czasie razem ze swą najbardziej ukochaną siostrą. Wujka wraz z grupą Żydów wyciągnęli Niemcy z pociągu i rozstrzelali, mimo posiadanych przepustek; ich syna, Kubę w wieku Chilka, wywieźli do pracy w Starachowicach, gdzie przepadł bez wieści. Było to jeszcze przed wysiedleniem do Treblinki… Została tylko ciocia z Haliną, starszą ode mnie o dwa lata. Odtąd trzymaliśmy się razem.

Łapanki zaczynały się około 8 rano i szalały do wieczora. Co dzień blokowali ulice getta i wlekli na Umschlag tysiączne kolumny Żydów. Wdzierali się do wszystkich domów i mieszkań, na każde piętro, docierali do wszelkich zamaskowanych precyzyjnie kryjówek, piwnic, strychów. Wywalali łomami żelaznymi drzwi, każdą zaporę i bijąc, strzelając, gnali ludzi do kolumn ustawianych na jezdni, skąd prowadzili ich pod eskortą uzbrojonych esesmanów do wagonów. Co dzień 15 – 17 tysięcy Żydów, ile tylko wagony mogły pomieścić!

Akcje wciąż natężały się i zagarniały coraz więcej ludzi. Ulice pustoszały, plamy krwi na trotuarach i szosach, opuszczone domy, mieszkania – duchy. Rozrzucone rzeczy, listy, fotografie, wszędzie pełno fruwającego pierza z poprutych w czasie przeszukiwań poduszek. Gwizd lokomotyw wdzierał mi się w serce, jak nóż: tutaj pójdziesz, to cię czeka, jakaś stacja okropna, koniec wszystkiego!… 

Ojciec dostał się do pracy w szopie dzięki krewnemu, bo nie mielibyśmy pieniędzy zapłacić łapówki. Otrzymał zaświadczenie mające być „kryciem” także dla żony i dziecka „produktywnego” Żyda, czyli dla matki i dla mnie. Dyrektor był dawniej właścicielem tej fabryki butów. Okazało się jednak, że obiecująca i popłatna funkcja, nie uratowała go od śmierci w Treblince, ani jego żony i ich trojga dzieci. Nikt nie mógł ujść wszechmogącemu wyrokowi niemieckiemu zagłady. 

Marek pozostał w szpitalu, który był tymczasowo czynny, że niby nie wszystkich wysiedlą, są też lepsi, wybrani, dozwoleni do życia… Miał więc, Ausweis. Chilka wzięli do pracujących na Umschlagu, przypięli mu blaszany numer, znak, że jest produktywny i nie ulega wywózce. Miał wynosić zastrzelonych czy pobitych na śmierć przy napychaniu Żydów do pociągów. Groza, która wyzierała z jego oczu, gdy po raz pierwszy wrócił z tej pracy przeniosła mnie w dalsze pokolenia mojej dojrzałości. Zapomniałam o nękającym nieustannie głodzie, o pragnieniu bodaj jeszcze jednej łyżki klusek na wodzie, które mama gotowała wieczorami przy nikłej świeczce w jakimś opróżnionym po wywiezionych mieszkaniu; o ściągnięciu z jej koszyka dodatkowej kostki cukru, które dzieliła co kilka godzin w kryjówkach, jak lekarstwo. Do dziś nie wiem, skąd czerpała ta mała, słaba fizycznie kobieta odwagę i siłę gotować wtedy te kluski?

Wyraz twarzy Chilka ukazał mi głąb rozpaczy, w której już nic z tego, co było dotąd, czego uczono i przekazywano nam od pokoleń, nie miało więcej żadnego znaczenia, pozostało daleko za nami… Nagle urosłam w sobie, jakbym przeniknęła treść największych ksiąg świata, tych nie napisanych ludzką ręką. Zrozumiałam niepojęte i tajemnicę trwania w nim, wszystko inne stało się błahe i marne aż do absurdu. Mój brat trzymał głowę w dłoniach i tylko mamrotał: nie pytajcie mnie o nic, co oni tam robią z ludźmi!!!   

Tuliłam się do matki w ciasnych, cuchnących kryjówkach, ściskałam mocno jej rękę i wstrzymywałam oddech w największym napięciu, gdy dochodził z bliska tupot buciorów esemańskich i mrożący krew w żyłach, okrzyk: Halt, Jude! Jęk bólu, odgłos strzałów, tuż obok, jakby już we mnie. Spokój matki, jej opanowanie, promieniująca z niej wiara i uparta chęć życia, były dla mnie drogowskazem i fundamentem, na którym potrafiłam dojrzewać i rozwijać błyskawicznie wrażliwość, ostrość intuicji. Szłam z nimi swą długą, niemożliwą drogą poprzez powszechną śmierć – do życia.

Mijały coraz trudniejsze tygodnie w piwnicach i na strychach w ciągłym strachu, niepewności chwili, bez jedzenia, bez możności umycia się, zdjęcia z siebie ubrania, butów w ciągłej gotowości na najgorsze – wywózki na Wschód. Pognali już tam setki tysięcy Żydów także wszystkich naszych bliskich. Narastało sieroctwo, bezradność. 

Zapadał zmierzch, gdy zeszliśmy ze strychu, by zaczerpnąć trochę powietrza na dworze. O tak późnej porze nie robili łapanek. Ojciec akurat wrócił z szopu, Chilek po dniu na Umschlagu i staliśmy razem wycieńczeni po długim, jak wieczność dniu. Nagle z czterech stron ulicy zajechały riksze, z których zeskoczyli uzbrojeni Niemcy, Litwini, Łotysze! Kryjówka na rozprażonym strychu była już nieosięgalnym rajem z minionej epoki… Słowo „Halt!” natychmiast przenosi w nową rzeczywistość, jedynie aktualną. Już jesteśmy pierwszą czwórką w kolumnie, powiększającą się przez powracających z fabryk po aryjskiej stronie. Zasadzka na tych z placówek o najlepszych przepustkach.

Na szosie rozsypują się szmuglowane do getta kartofle, cebula, cukier – po obu stronach kolumny, oni, nasi władcy i kaci. Bicie, strzały o byle poruszenie. Posunęłam się o wiek w swym dojrzewaniu. Matka uspokaja, że jedziemy do pracy na rolę, jesteśmy młodzi i zdrowi, nic złego nam nie grozi. Muszę tylko wszędzie mówić, że mam 17 lat! Szczypała mi policzki, by wydobyć na nich rumieńce, dowód zdrowia, upięła mi szybko koronę z warkoczy, bym się wydawała wyższa. W jakimś sensie imponowało mi to i ciekawiło.

Czułam się cząstką tej wielkiej kolumny ludzi, napiętego do szału skoncentrowania myśli i nerwów. Matka nigdy przedtem nie poświęcała mi tak wielkiej uwagi. Wpatrywała się we mnie teraz, jakby chciała przeniknąć mój los, obronić przed nim. Wprowadzili nas na Umschlag. Tłumy złapanych w całodziennej akcji Żydów, pchanina, krzyki, tłok! Rozpaczliwe szukanie kryjówki, wody, zagubionych dzieci, bliskich, by choć razem odjechać tym pociągiem.

Nagle Niemcy wyprowadzają karabin maszynowy na środek placu i celują w tłum. Zapada głucha cisza. Chwila przedostatnia… Obejmujemy się mocno we czworo, patrzymy sobie w oczy głęboko, jak się patrzy przed odejściem na zawsze. Za chwilę nas nie będzie. Chilek może odejść, trzeba będzie wszak uprzątać trupy, ale on zostaje z nami. Ojciec tuli nas do siebie kurczowo, matka odsuwa się nieco, patrzy na mnie w skupieniu i miłości: każdy człowiek musi kiedyś umrzeć, mówi – my teraz umrzemy razem, nie bój się, to nie będzie straszne… Byłam już poza wszelkim strachem, nawet śmierć wydawała mi się mała i nic nie znacząca wobec potęgi uczuć w tym ostatnim uścisku, w pełnym poczuciu naszego człowieczeństwa, przewyższającego wszystko inne.

Gwizd wtaczającego się pociągu. Karabin maszynowy jest już zbędny. Rzucają się na nas kolbami karabinów, pałkami, kijami, strzelają w ten obłędny tłum zganiany do wagonów: żandarmi niemieccy, esesmani, policja polska i żydowska.

Rozdzierające krzyki, wyzwiska, płacz. Ojciec mówi, że przed wagonem pokaże swój Aussweis i zwolnią nas, Chilek ma numer pracownika Umschlagu i nie jest zagrożony. Mama nie wierzy w żadne papiery, bierze mnie i Chilka za ręce i odciąga czym dalej od pociągu. Ojciec stara się przekonać mamę, ale idzie za nami, żebyśmy się nie pogubili. Najważniejsze teraz być razem!

Jak spod ziemi wyrasta grupa policjantów żydowskich, okrążają ojca. Ich pałki spadają na niego ze wszystkich stron. Ojciec próbuje się osłonić rękoma, potem pochyla się, pałki na jego plecach, i znika w tej fali ludzkiej. Na zawsze. Nie mam nawet fotografii ojca, to jest ostatni jego obraz przed moimi oczami. Pozostał we mnie na całe życie.

Chilek zaczął krzyczeć, błagać mamę: chodź do pociągu, co będzie z wszystkimi Żydami, niech będzie z nami! Oni tu znają wszystkie kryjówki, zabiją was i mnie rozkażą uprzątać wasze trupy, ja nie chcę dożyć takiej chwili! Ja też już miałam dość ukrywania się i napięcia, czułam jakąś siłę i oparcie w tej masie ludzkiej. Ale mama nie słuchała: głupie dzieci, powiedziała spokojnie, ten pociąg to śmierć, tam zawsze zdążymy… Wreszcie ucichło wszystko, zostaliśmy we troje w jakimś kącie placu. Tobołki na ziemi, rozrzucone rzeczy, pogubione buty. Przerażająca pustka cmentarna. Chilek ukrył nas w kanale, gdzie o mało nie udusiłyśmy się. Nie jeden raz wyciągał stąd trupy.

Na szczęście okazało się niebawem, że nie było miejsca w wagonach dla wszystkich i garstka złapanych Żydów została w budynku policyjnym. Mogłyśmy przeczekać razem z nimi do rana, do przyjścia następnego pociągu. I mamie udało się przekupić żydowskiego policjanta. Zgodził się za ślubną obrączkę, dwa kilogramy ryżu i garnitur ojca, które mieliśmy w kryjówce na strychu, wyprowadzić nas na „wolność”! Zwykła cena za wyprowadzenie z Umschlagu była 10.000 „od główki”.  

Dalsze tygodnie łapanek, kryjówek, męczarni, potem wielka kilkudniowa selekcja we wrześniu w Rosz Haszana (Nowy Rok żydowski) zwana kotłem na Miłej, z której Niemcy wywieźli dziesiątki tysięcy ludzi z getta – już teraz wszyscy wiedzieli, że wysiedlenie na Wschód, wagony, Umschlagplatz to znaczy po prostu śmierć w komorach gazowych w Treblince! Z pół miliona Żydów w getcie warszawskim, pozostało kilkadziesiąt tysięcy. My jeszcze wśród nich. Bez ojca.

Sieroctwo, zniszczenia, pustka. Wokoło strzępy rodzin, życia. Mama pracowała w szopie, szyła mundury dla wojska niemieckiego, ja schowana pod jej maszyną przyszywałam guziki, by mieć prawo do życia. Getto mieściło się teraz zaledwie na kilku, odciętych od siebie ulicach i zostało zmienione w obóz pracy. Chilek i Marek pracowali na placówce po aryjskiej stronie, sprowadzali żywność za rzeczy szmuglowane z pustych mieszkań po wywiezionych. Zakazano Żydom znajdować się na dworze prócz jednej godziny rano, gdy się szło pod eskortą do pracy i jednej godziny na powrót wieczorem. Esesmani grasowali nieustannie po getcie, strzelali, robili zasadzki na strychach, bo przechodziło się tędy po kryjomu na inne ulice.

Chilek ożenił się. Rodziców Heli (pochodzili z Bydgoszczy) zabrano w wrześniowej selekcji na Miłej, my schowaliśmy się wtedy na strychu, bo mama zgubiła Aussweis. Na szczęście, bo kiedy przyszła kolej na jej szop, Niemcy przestali wybierać i pognali wszystkich do wagonów. Po selekcji Ausweiss się znalazł wśród rozrzuconych rzeczy w mieszkaniu…  

Rozeszły się pogłoski, że wiosną Niemcy zlikwidują ostatecznie getto. Warszawa ma być Judenrein – czysta od Żydów! Zaczęła się gorączkowa budowa bunkrów pod ziemią w nadziei, że po klęsce Niemców w Stalingradzie wojna już nie potrwa długo i będzie można w nich przetrwać. Zaopatrywano bunkry w prycze, żywność, wodę, wentylatory, łomy żelazne, by uciec z wagonu, gdzieniegdzie w broń – truciznę, byle nie do Treblinki!

Organizowało się powstanie żydowskie. Pozostali w getcie pojedynczy członkowie rodzin nie mieli już nic do stracenia, nikogo więcej nie narażą oporem. Przed Wielkanocą przeszliśmy do tz. małego getta, na Miłą, gdzie mama postarała się o miejsce w bunkrze, musiała za nie zapłacić. Wartownicy niemieccy placówki, z którą postanowiliśmy wieczorem przejść na Miłą, gdzie znajdował się nasz bunkier, byli wyjątkowo brutalni i Marek zadecydował, że nie zabierzemy ze sobą przygotowanej żywności. On to przyniesie nazajutrz…

Mama wzięła tylko swój koszyczek z mąką, kostkami cukru i butelką oleju, co nie rzucało się w oczy. Na Miłej natkęliśmy się niespodziewanie na Ernę i jej matkę. Żywe duchy niedawnej, a tak dalekiej przeszłości, jak i my. Namawiały mnie, żebym została u nich na noc, tyle wszak mamy sobie do opowiedzenia! Ale Marek sprzeciwił się: nie wolno nam się oddalać od siebie, nie wiadomo, co przyniesie następna godzina… Marek wrócił do poprzedniego mieszkania po zostawioną tam żywność.  

Wielkanoc, 19 kwietnia 1943 roku, „Leil Haseder” – Noc Sederowa, matka obudziła nas gwałtownie: wstawać, Niemcy okrążyli getto, schodzimy do bunkru, szybko! Napięcie, pośpiech, oszałamiający strach i nadzieja ratunku w mrokach podziemia, odcinających od zewnętrznego świata. Mdłe, słabe światełko, duszność, gorąc. Zdenerwowanie, krzyki i kłótnie na przepełnionych pryczach i w wąskich przejściach. Zebrało się tu od razu więcej ludzi, niż było miejsca. Na pryczach można się było poruszać tylko w pozycji leżącej.

Niemcy nie chodzili, jak przedtem od domu do domu rozwalać drzwi i wyciągać Żydów, po prostu podpalali ulicę po ulicy, dom za domem. Ludzie palili się żywcem, dusili się od dymu – uciekających rozstrzeliwali na miejscu lub odprowadzali na Umschlag. Bunkry, których ogień nie sięgał, zalewali wodą. Bunkier Erny na Nalewkach został zatopiony. Ukrywało się tam kilkadziesiąt osób. Mnie nie pozwolił Marek wczoraj (czy przed wiekiem?) zostać u przyjaciółki… On był teraz też odcięty od nas. Zamieniono w kryjówce dzień na noc, by łapacze i ich różni pomocnicy-zdrajcy nie słyszeli nas i  nie złapali. Nocą nie chodzili szukać.

Mdleliśmy z głodu. Mama dzieliła nam co kilka godzin kostkę cukru, łyżeczkę marmelady i trochę wody. Nie mogła się dopchać do pieca, by ugotować te kluski z mąki – tam zawsze dostawali się najsilniejsi. Ludzie leżeli na narach lub kręcili się nerwowo obok nich prawie nadzy. Bunkier zapełnił się  ponad granice pojemności, bo uciekający z palących się domów też docierali do nas. Dym wdzierał się do środka, nie można już było nawet zapałki zapalić z braku tlenu. Ludzie padali w charczącym oddechu. Nad nami ogień, strzelanina, czołgi, armaty i auta pancerne przeciw garstce powstańców żydowskich, i nam, ukrytym w podziemiach… Silniejsi moczyli ręczniki i powiewali nimi, dając złudę powietrza, orzeźwiającego chłodu… Zaczęli się dzielić nawet ostatnią kroplą lekarstwa. Na progu śmierci niewiele już jest potrzebne, jedynie iskierce życia tak wiele trzeba, by się utrzymać, aż zgaśnie. 

Leżałam na pryczy na wpół omdlała, gdy mama szarpnęła mnie mocno za ramię: ubierz się szybko, „nakryli” nas, walą już do wejścia! Czym mierzy się klęskę nadziei, ile czasu trzeba, by sobie ją uprzytomnić i wejść w dalszy wyścig ze śmiercią?! Wrzucony do środka granat, wpuszczona drabina,  postacie w zielonych mundurach i wysokich butach z cholewami przerzucają nas błyskawicznie w inną erę: „Alles heraus! Wychodzić!! Nic wam nie grozi, jedziecie do pracy, tylko posłusznie wykonywać rozkazy! Schneler!” Może to prawda?…

Po trzech tygodniach światło dzienne! Pomagają nam nawet wydostać się na zewnątrz po drabinie. Boją się, że ktoś ma broń i będzie strzelać, co się zdarzało w tym czasie. Dołączyli nas do kolumny na jezdni – po raz ostatni. Początek maja. Ślady walk na ulicach, czołgi, auta pancerne, ani jednego całego domu w getcie, nawet szkielety spalonych budynków wysadzili w powietrze, żeby nikt się w nich nie mógł ukryć. Po drugiej strony muru ktoś grał na pianinie. 

Umschlagplatz. Po raz drugi. Mama, Chilek, Hela, Halina. Znów do budynku szkolnego–policyjnego. Stłoczyli nas na podłodze w jednej z byłych klas. Czekanie na pociąg przez całą noc w pełnej świadomości, co oznacza „do pracy na Wschód”. Nie zmniejsza to bezradności, ale i ta bliska, nieunikniona przyszłość jest daleka w obliczu koszmaru sprzed pociągu. Nie wolno nam poruszyć się pod groźbą rozstrzelania. Raz po raz zjawia się jakiś Niemiec i na kogo pada jego wybór, ma dać mu pieniądze, złoto, biżuterię! Jeden wszedł z pustymi butelkami w rękach.

Wtuliłam głowę w kolana matki, zatkałam palcami uszy, mama pochyliła się nade mną, by mnie osłonić. Trwało to chyba wieczność albo zamarłam, nie widząc ani nie słysząc niczego. Nagle poczułam, że ciało matki drży nade mną hamowanym spazmem. Mama nie załamywała się nigdy, nie płakała. Odetkałam uszy. Grobowa cisza, przerywana uderzeniami pejcza. Uniosłam głowę. Mój brat! Twarz Chilka, zbita, pokrwawiona, zwężone z bólu oczy za rozbitymi okularami. Nie jęknął nawet, gdy tamten go katował. Usiadł cicho obok Heli i mamy. Chciał wody, ale mama miała w koszyku butelkę oleju…

Jak rozwieszczone, żądne krwi bestie wpadli nad ranem do budynku. Zganiali biciem i strzelaniną do wagonów. Przepychałam się wśród tratujących się na schodach ludzi.Trzymałam się kurczowo matki, by się nie zagubić. Krótka przestrzeń od wyjścia z budynku po trupach zabitych aż do pociągu trwała całe życie i już nie określę, z któregu kręgu następujących po sobie epok.

Znaleźliśmy się w wagonie. Żaden cud nie zdołał tego powstrzymać. Niemcy nie stali się mniej potężni i okrutni po swych klęskach na Wschodzie, ziemia ani niebo nie rozwarły się nad masowym mordem narodu w rozpaczy czy łasce. Ale kto by o tym teraz myślał?! Nie było, gdzie nogi postawić, uchronić się przed napierającym tłumem i uniknąć rozdeptania. Esesmani walili kolbami stłoczonych u drzwi wagonu, aż padali na innych, wlepiali się jedni w drugich i w ten sposób robili miejsce dla następnych… Zatrzasnęli  i zaplombowali drzwi, gdy już nawet szpilka nie mogłaby się zmieścić.

Pociąg ruszył, wąskie okienka wagonu zatkali swym ciałem najsilniejsi i nie dopuszczali powietrza do wnętrza. Ludzie bili się o każdy centymetr miejsca, kłócili się, tratowali i dusili jedni drugich swym ciężarem. Wrzucane czasem przez Polaków po drodze butelki wody wyrywano sobie z rąk, z ust – dostawały się najsilniejszym. Esemani strzelali do wyskakujących przez okienka, do wnętrz wagonów. Stałam na tym stosie wtulona w matkę. Patrzałam z rozpaczą na nieszczęsną butelkę oleju w jej koszyczku – płyn, ale nie do picia!!! Wiedziałam już o Treblince, ale mama zapewniała, że jedziemy do pracy. Byłam wdzięczna za wszelkie kłamstwo, byle nie usłyszeć nazwy tej strasznej stacji.

A potem stało mi się już wszystko jedno, bo nie mogłam więcej wytrzymać tutaj. Upadłam. Inni zwalali się na mnie. Zaległa mnie ciemność, nie czułam więcej nic. Wtem ktoś upadł mi na twarz, na nos. Nie mogłam oddychać! Zaczęłam się szamotać z nadludzką siłą, aż wyrwałam się spod tego duszącego stosu i z własnych, zasznurowanych butów, raniąc do krwi potratowane nogi. Zrzuciłam z siebie niemal całą odzież i na tej górze konających i umarłych oraz mojej odzieży, dosięgłam okna. Wychyliłam głowę, lufa karabinu esesmana stojącego na schodku wagonu dotykała mi grdyki. Miałam powietrze, chłonęłam je całą sobą!

Pociąg stanął na jakiejś stacji. Była noc, padał deszcz. Wrzaski, bicie: Raus!!! Ruszamy w wielkiej kolumnie ludzi, brodząc w błocie. Chciało mi się lizać to błoto językiem z pragnienia. Miałam na sobie jedynie płaszcz męski, który znalazłam po ciemku w wagonie. Ale byłam z mamą, bratem, bratową i kuzynką, nie pogubiliśmy się! Okazało się, że jesteśmy w Lublinie. Całowaliśmy się z radości, że to nie Treblinka…

Brnęłam w błocie bosa, opierając się na Chilku. Niemcy strzelali do tych, którzy nie byli w stanie chodzić. Mama zdjęła z zabitej kobiety pantofle na wysokich obcasach. Miałam przecież wyglądać na 17 lat!… Chilek oderwał jeden obcas, bo nie mogłam chodzić, drugiego już nie zdążył. Akurat dotarliśmy do miejsca, gdzie oddzielali biciem mężczyzn od kobiet. Mówiono też, że zabiorą starych i dzieci. Powiedziałam do mamy, żeby nie poszła za mną, jak mnie wezmą. Mama spojrzała mi w oczy i spytała, czy wierzę naprawdę, że mogłaby mnie zostawić?!

Chilek przytulił nas do siebie, zanim esesman uderzył go pejczem i oderwał od nas na zawsze. Ostrzegł mnie w ostatniej chwili, żebym nie opierała się o matkę, bo to ją zawali. Dął zimny wiatr. Mama okrywała mnie swym płaszczem w tłumie kobiet na placu. Mówiła, że niedługo pójdziemy do łaźni, dostaniemy inną odzież, a potem ogrzejemy się i posilimy w baraku w obozie.

Słuchałam jej z niecierpliwością. Gwóźdź w pięcie po odłamanym obcasie i wysoki obcas w tym drugim pantoflu, dobijały mnie. Jeszcze nie wiedziałam, że te pantofle uratują mnie podczas selekcji na Majdanku. Aufsejerka wyganiając więźniarki na apel, odsyłała kobiety o chorych, zranionych nogach na ciężarówkę do gazu. Zatrzymała mnie, ale zauważyła, że mam jeden pantofel bez obcasa i dlatego kuleję. Przepuściła!… 

Wciąż wyciągali grupy kobiet na placu i odprowadzali dokądś. Przyszła kolej na nas. Opierałam się o kuzynkę, pomna ostrzeżenia Chilka, mama z bratową szły za mną. Ból w nogach otępiał mnie na wszystko, myślałam jedynie, jak postawię następny krok. Nagle znalazłam się w wielkim baraku pełnym odzieży, gdzie i nam rozkazano rzucić swoją, z wyjątkiem butów. Wreszcie łaźnia! Dziesiątki nagich kobiet pod natryskami, także Halina, Hela. Mama miała rację, nie zabiją nas, będziemy żyć, pracować!

Chciałam objąć ją, przytulić… Szukałam jej oczyma wśród nagich kobiet coraz bardziej zdenerwowana. Nie odrywałam oczu od drzwi. Na pewno wejdzie za chwilę, musi przyjść!!! Czułam jeszcze ciepło jej ciała pod paltem, którym mnie otulała przed chwilą na placu. Nie weszła! Bałam się zapytać bratową, nie chciałam słyszeć odpowiedzi. Zawisłam w przepastnej pustce bez wyjścia, bez sensu. Nie ma mamy, mówił niezrozumiały głos Heli, ja teraz jestem twoją mamą… Nie pojmowałam sensu jej słów. Chodziłam w kółko i powtarzałam w otępieniu –  nie ma mamy, nie ma mamy!!! Nie mieściło mi się to w głowie.

Ordynarnymi wyzwiskami i biciem po nagich, mokrych ciałach zagnali nas do jakiegoś zimnego pomieszczenia. Rzucali nam odzież, za dużą, za małą, jak w cyrku. Mnie się dostała elegancka, czarna suknia balowa z koronkami. Hela wciągnęła ją na mnie i przewiązała w pasie, by ją skrócić i umożliwić mi chodzenie. Błagała przy tym: Halina, nie patrz na mnie, ja się boję twoich oczu!… Jakie miałam wtedy oczy, które tak przerażały? Kim byłam?

Hela walczyła dla mnie i dla siebie o miejsce na podłodze w przetłoczonym baraku, o miskę na zupę, których było o wiele mniej niż oszalałych z głodu i pragnienia kobiet; pchała się do kotła po wodziankę z pokrzywy, po pajdkę chleba. Nie rozstawałyśmy się ani na chwilę. Ale Hela szybko zaczęła chudnąć, słabnąć, zanikała mi w oczach i wtedy ja się zerwałam do walki, żeby jej nie stracić. Nieraz oddawałam jej swoją zupę, jeśli udało mi się zdobyć tylko jedną i przysięgałam, że nie mogę tego przełknąć, żeby zechciała wziąć. Okrywałam ją swym ciałem od zimna, od goniących nas do dźwigania kamieni kapo. Tuliłyśmy się do siebie w krótkich godzinach odpoczynku na podłodze baraku, czerpiąc jedna od drugiej otuchę. Dzieliłyśmy się każdym okruchem chleba, łykiem zupy – każdą uwagą i myślą, przekazywaną wzrokiem, gdy brakło sił wydobyć z siebie głos.     

Minęło kilka miesięcy o głodzie, chorobach, biciu i katorżniczej pracy. Ciągłe selekcje, niemożność mycia się, zmiany odzieży. Łaźnia, do której gnali nieraz z apelu pod eskortą, mogła okazać się komorą gazową i nigdy nie było się pewnym: dokąd?

W lipcu 1943 roku zaczęli wybierać transporty najzdrowszych, najsilniejszych dziewcząt na wysłanie do obozu pracy – tutaj był koncentracyjny obóz zagłady. Do pierwszego transportu nie nadawałyśmy się, do drugiego mnie wybrali, ale uciekłam, bo Hela nie przeszła, była już za chuda. Do trzeciego wybrano nas obie. Zanotowali wszelkie dane o nas, rozdzieli zupę i zamknęli nas na klucz w baraku. Przytulone do siebie na podłodze, jak zwykle, marzyłyśmy o tym lepszym obozie. Wśród nocy Niemcy wpadli do baraku, bijąc kolbami karabinów, wrzeszcząc i szczując psy, wygnali nas na dwór. Ustawili w kolumnę, przeliczyli kilkakrotnie, aż się w głowie mieszało od tego liczenia i zaprowadzili… do komory gazowej. Cały nasz transport. Niby łaźnia, natryski. Czekałyśmy rozebrane do naga w ciągu bezkresnych godzin.

Trzymałam Helę za rękę, patrzałam na natryski, z których miał przyjść gaz: jak to będzie umierać, co to jest śmierć??? A może oni znikną nagle, wojna się nagle skończy? Rano okazało się, że zabrakło akurat gazu tej nocy!… Przeżyłyśmy swą śmierć. Esesmani znów przeliczyli nas, funkcyjni więźniowie rozdzielili porcje chleba, które natychmiast połknęłyśmy.

Pognali do pociągu. Znów wagony bydlęce, ale przy otwartych drzwiach tym razem, w których się usadowili wygodnie dwaj żołnierze z Wermachtu. Rozkazali nam usiąść w rzędach, jedna między rozkraczonymi nogami drugiej, by wykorzystać każdy centymetr miejsca i pod groźbą rozstrzelania zabronili zmienić pozycję. Nareszcie mogłyśmy siedzieć, ale kto by się spodziewał, że będzie to trwało niezmiennie przez dwie doby?!

Lipcowy upał, pragnienie, głód i szpilki w całym ciele zdrętwiałym od niemożności poruszenia się. Nowo poznana męka – siedzenia. Kobieta z pobliskiego rzędu, obejmująca nogami kilkunastoletnią córkę uniosła się nieco i zaczęła błagać o pozwolenie wyprostowania się na chwilę. Żołnierz wstał, zdjął karabin i wycelował. Zamarłyśmy. Myślałam, że tylko grozi, gdy kula już trafiła w jej skroń. Stawała się bledsza i bledsza, upadła martwa na ramiona córki. Żołnierz zawiesił karabin z powrotem na ramieniu, usiadł na miejsce i warknął, żeby wyrzucić trupa, a mała niech zamilknie (płakała cichutko), ona też niedługo zdechnie, jest przecież Żydówką! Pociąg wtoczył się na stację: Auschwitz. Ukazała się brama i duży napis: „Arbeit macht frei”. 

Rzędy murowanych baraków, druty kolczaste naładowane prądem elektrycznym, wieże wartownicze z wyzierającymi lufami karabinów maszynowych, jak na Majdanku. Z okien baraków i wokoło nich jakieś postacie niepodobne ani do mężczyzn, ani do kobiet, do starych czy dzieci… Zgolone włosy, przedziwna odzież bez koloru, olbrzymie, zabłocone drewniaki na nogach, bezbarwne twarze. Nieskończoność zła. Stąd już nigdy nie wyjdę, pomyślałam coraz bardziej załamana. Ale nie było czasu na rozmyślania, trzeba szybko działać wedle praw nowego piekła; nie zagubić Heli w tym zdziczałym, oszołomionym tłumie kobiet, zorientować się, która aufzejerka jest mniej okrutna, jaki zawód podać, potrzebny w obozie, dający szanse na życie – gdzie wreszcie zdobyć łyk wody!

Wieczór zastał nas już upodobnione do zamęczanych tutaj więźniarek. Miałyśmy już zgolone głowy, wytatuowane na lewym przedramieniu numery, tak samo dziwaczną, marną odzież z długim krzyżem, namalowanym czerwoną farbą olejną; ciężkie drewniaki, których nie można było wyrwać z błota. Stałyśmy już na kilkugodzinnym apelu codziennym w cuchnącym bagnie przed blokiem wśród bicia i wyzwisk.

Głód, nikłe porcje wodnistej zupy z brukwi i chleba raz dziennie, ciągłe bicie, wyzwiska, brud, wszy, wszelkiego rodzaju choroby, za które zabierają do gazu. Nie możność mycia się, zmiany zgniłej od deszczu i oblepionej ekskrementami odzieży. Wrogość na narach, w klozetach, przy kotłach z zupą, praca nad siły ludzkie. A ponad tym zapach palonego mięsa ludzkiego. Oddychałam nim dniami i nocami w ciągu dwóch lat niemal. Natykałam się na prowadzonych do gazu w drodze do „dobrej” pracy w komandzie „kanada”, bogatej w żywność i odzież po zamordowanych. Na rampie było wciąż moc ludzi zwożonych z całej Europy do komór gazowych, które pracowały dniem i nocą. Nie można było przejść: masy ludzkie gnane do gazu – a my w odwrotnym kierunku do „kanady” sortować rzeczy po nich na wysłanie do Niemiec.

Pewnego razu nasze komando zatrzymało się obok małżeństwa z maleństwem na rękach. Pytali nas, jak daleko do kolonii żydowskiej, bo trzeba nakarmić dziecko. Milczałyśmy. Mieli jeszcze kilka metrów do ostatniej w życiu kolonii – w niebie, jako dym z komina. W „kanadzie” stałam na górach odzieży wymieszanej z fotografiami, listami, paczkami żywności i nie mogłam już więcej w ogóle mówić! Słowa straciły wszelki sens! Wydawało mi się, że zagnali tutaj i rozebrali do naga wszystkich ludzi – i nie ma już świata, a nas po uporządkowaniu bagaży, też wrzucą w ten ogień. „Kanada” czyli Keine da, nie ma już nikogo!

Podawałam zawsze, że mam 17 lat, jak mnie mama uczyła w getcie. W obozie otworzono specjalny blok dla dzieci. Dawali tu biały chleb, mleko, masło i nie brali do pracy. Zgłaszały się do tego bloku też kobiety, które przy swych zgolonych głowach i nieprawdopodobnym ubraniu wyglądały, jak dzieci. Znęciły je dobre warunki dziecięcego raju. Drwiły, że ja nie chcę tam pójść, by nie rozłączyć się z Helą. Mogłabyś i jej pomóc, wymawiały mi… Po kilku tygodniach załadowali wszystkich na ciężarówki i odwieźli do gazu. 

Hela przemieniła się w żywy szkielet. Zapadłe policzki, wielkie, zagłodzone oczy, piszczele rąk, nóg. Unikałam jej wzroku, gdy błagała mnie, żebym poprosiła sztubową o dodatkową porcję zupy. Nie potrafiłam wyciągnąć ręki, narazić się na bicie i obelgi żebraniem. Łatwiej mi było oddać swoją zupę. Tłumaczyłam jej i sobie, że jeśli wydostaniemy się stąd, będziemy miały dość jedzenia, a jeśli nie, to dodatkowa zupa nie nasyci wiecznego tu głodu. Hela nie miała sił wysłuchiwać moich „wymądrzań”.

Wszystko to jednak stawało się nie ważne na dźwięk gwizdka i paraliżujących słów: Wszystkie Żydówki na apel, albo Żydówki nie rozchodzić się po ogólnym apelu! Zapominało się wtedy o skręcającym kiszki głodzie, zimnie, klęczeniu godzinami w błocie na deszczu, na mrozie – nieraz bez butów, bo zostały skradzione lub rozkazali je zdjąć za wymyślone przestępstwa i kary. W takich chwilach znaczyło już tylko oczekiwanie wyroku – skinienie ręki niemieckich władców: w lewo, na śmierć – w prawo, na życie i dalsze męki w obozie. 

Szłam za Helą na placu przed łaźnią. Był jasny dzień jesienny. Ustawili nas rzędem rozebrane do naga. Chore, chude, słabe czy po prostu takie, które im nie przypadły do gustu odstawiali na lewo. Ja jeszcze wyglądałam nie najgorzej. Drżałam o bratową, ona nie miała już szansy. Wciąż przysuwałam się do Heli, chcąc ją osłonić swym ciałem w miarę, jak zbliżałyśmy się do sortujących esemanów. Z trudem oddychałam z napięcia. Mengele uniósł rękę i wyznaczył Helę na lewo! Schwyciłam ją ze wszystkich sił i mocno przytuliłam do siebie. Oni są tylko ludźmi, wierciło mi w głowie, nie jakąś siłą wyższą, mogą powiedzieć, tak, i Hela zostanie! To jest wszak w mocy ludzkiej!

Kapo szarpały się ze mną, chcąc mi wyrwać Helę. Kim ona jest dla ciebie – zagrzmiało zimne pytanie Unterscharfuhrera Taube. To moja matka, siostra, bratowa, nie mogę żyć bez niej, mówiłam gorączkowo, jak do człowieka. Władca życia i śmierci zawyrokował, żebym poszła z bratową. Blokowa zapisała posłusznie mój i Heli numer na listę do gazu. Ale w żaden sposób nie dawałam się wypchnąć z miejsca, w które się wparłam, nie wypuszczając ze swych objęć Heli. Nie umrę teraz w tej jasności dnia, mówiłam sobie, i nie wrócę bez niej! Czułam całą siłę swego życia.

Zastępca komendanta obozu, stojący naprzeciw nas w grupie wysokich oficerów przypatrujących się selekcji, jak teatru, przywołał mnie skinieniem palca. Milcz! – przerwał moje błaganie, jak nie, to pójdziesz tam – wskazał na ogień z komina krematorium, a jeśli zamilkniesz, zwolnię cię wraz z twoją Schweigerien. Oficerowie zaśmiali się diabelsko, przedrzeźniając moje niedowierzające: Jaaa?? Hessler rozkazał blokowej skreślić nasze numery z listy wyznaczonych na śmierć.

Siarczysty policzek powalił mnie na ziemię, gdy rzuciłam się Hesslerowi na szyję w porywie wdzięczności. Urodziłam się na nowo wraz z Helą, ale ona już na krótko. Powiedziała mi po selekcji, wskazując na swe ręce i nogi – gołe kości, że ona już nie żyje, oddycha jeszcze tylko moim oddechem… Wmawiałam jej, że wojna się niedługo skończy i ona wyzdrowieje, stanie się z powrotem, jak dawniej.

Hela wiedziała lepiej ode mnie, że nie da się cofnąć losu. Jeszcze się wlokła ze mną ostatnimi siłami na apel, do pracy w szwalni. Starałam się, jak mogłam walczyć z jej licznymi chorobami, ulżyć jej. Szmuglowałam do latryny garnuszki, w których się musiała załatwić, nie będąc w stanie dotrzeć do drzwi baraku i tam się tłoczyć w tłumie kobiet chorych na dezynterię. Z setek chorych wypuszczano po 10 – 15 osób pod eskortą do odległych, zawsze przepełnionych ustępów! Załatwianie się do naczyń na jedzenie było karane niemal śmiertelnie. Jednak nie przyłapano mnie. Ignorowałam groźbę kar, myślałam wyłącznie o szybkim opróżnieniu wciąż potrzebnego Heli garnuszka. Pożerała ją gorączka, szkorbut, i ta nieustanna biegunka z krwią. Sąsiadki z pryczy namawiały mnie, żebym ją zostawiła, ona ma gruźlicę i ja się zarażę. Nie miały pojęcia, czym jest dla mnie Hela, zdrowa czy chora!

Nie mogła już zejść z nary, nie docierał do jej świadomości sens gwizdka na apel. Sztubowe wyniosły ją na noszach i położyły w błocie obok mnie. Po raz pierwszy stałam sama na apelu. Hela wpatrywała się we mnie, jakby żegnała się ze mną, jakby błagała o pamięć lub przepraszała, że mnie musi zostawić. Jej spojrzenie z tych chwil pozostało we mnie na całe życie. Odprowadzono Helę w grupie chorych na rewir. Blokowa przyrzekła mi, że mnie weźmie do niej, gdy będzie prowadzić inne chore do szpitala. Po owej selekcji odnosiła się do nas trochę lepiej. Odtąd nie zjadałam swych porcji chleba, by je zanieść Heli z nadzieją, że ona się wzmocni i wróci do mnie. 

Leżała na górnej pryczy, jak duch. Jej twarz rozjaśniła się na mój widok, nie odrywała ode mnie wzroku, jakby chciała wchłonąć w siebie moją postać: Halinka, przyszłaś do mnie, przyszłaś! Na chleb nie spojrzała nawet. Nie był już jej potrzebny. Od razu niemal też wyrzucili mnie stamtąd biciem. Odważyłam się po kilku dniach zapytać blokową, co jest z Helą. Odwarknęła przez zęby, że nie ma jej już. Musiałam wiedzieć, czy ją wzięli do gazu – albo umarła tam na pryczy. Było to dla mnie niezmiernie ważne. Blokowa przestała na chwilę przeklinać i bić. Ludzkim głosem odpowiedziała, że Hela umarła na pryczy. Czyli naturalną śmiercią… Miała 20 lat. Nie byłam potrzebna już nikomu, ani samej sobie. Skuł mnie pancerz zobojętnienia.

Samotność, obcość i wrogość wokoło, bo nawet powietrza do oddychania nie było dość i o wszystko trzeba było się szarpać, bić. Pociągi z ludźmi nieustannie zwożonymi na śmierć na przeciw mojego bloku na rampie, ogień z komina, zapach palonego mięsa ludzkiego; błoto, choroby, rany ropne na całym moim ciele, świerzb, wszy, tyfus – selekcje.

Przechodziłam je. Nie stawałam się szkieletem. Ocierałam się ciągle o śmierć, a ona omijała mnie. Wracałam do zdrowia bez lekarstw, nie zaziębiałam się naga i bosa na dworze w deszcz, mróz na przekór prawom natury… Udawało mi się ukryć choroby, niedozwolony wiek, za które groził mi wyrok śmierci. Nie wiedziałam już kim jestem, do kogo przynależę. Ci, z którymi mnie tu przywlekli warszawskim transportem z getta i Majdanka dawno ulecieli dymem z krematorium. Zmieniały się raz po raz wspólniczki do nar, przybywały z innych transportów i krajów, a te również padały, jak muchy.

Dwukrotnie doświadczyłam Christmas w Birkenau, gdy na jednym krańcu obozu świeciły się kolorowe lampki na choince, orkiestra grała przy wymarszu i wmaszerowaniu do obozu (jak co dzień, zresztą) – a na drugim krańcu słup ognia z komina z palonych ciał ludzkich. I grysik na mleku dla więźniarek, zamiast zupy ze zdrewniałej brukwi czy kalarepy – świątecznie, jak przystało na władców, znających tradycje, przestrzegających gorliwie stary porządek – w hitlerowskim nowym.

Podczas selekcji „tyfusowej” przesądzał życie kolor języka. Mój nie zdradził mnie – stał się biały dopiero wieczorem po selekcji. Nie powaliła mnie też wysoka gorączka w ciągu dwóch tygodni przy pracy bez jedzenia, ani ciężkie pobicie przez Nachtwachę. Przy następnej selekcji mój język miał już odpowiedni kolor… Epidemia tyfusu i bez selekcji dziesiątkowała obóz. Kobiety padały nieprzytomnie na apelach, przy pracy, na rewirze, bloki pustoszały masowo.

Przy ostatniej selekcji zapisywali tylko jakieś znaki na liście, nie odprowadzali nikogo do gazu i wszystko poszło w zapomnienie pośród innych koszmarów obozowych. Po dwóch tygodniach zapędzili nas po rannym apelu z powrotem na blok. Cieszyłyśmy się, że nie musimy iść do pracy i ogrzejemy się na narze… Była nas już tylko trójka po epidemii tyfusu. Okryłam się kocem z Frumą i ona zaczęła opowiadać o swojej matce, domu, matczynych potrawach. Nagle powstał zamęt na bloku. Zaczęli wywoływać jakieś numery, krzyczeć. Nie zwracałyśmy uwagi pogrążone w dobrych wspomnieniach. Powtórzony z wściekłością numer uderzył, jak piorun z nieba: Fruma!…

Urwała w pół zdania i zeskoczyła z nary. Ciepło jej ciała zostało pod kocem, w uszach dźwięk jej głosu. Wyznaczone wtedy kobiety na śmierć musiały się rozebrać do naga przy drzwiach baraku i owinięte w szorstkie, ciemne koce, zostały zapędzone do gazu. Fruma miała 16 lat, przetrwała tyfus na ciężkim „Aussenkomando”, ale jej język nie spodobał się niemieckim specjalistom.  

Sabina, której matkę zastrzelili w wagonie w drodze do Auschwitz – zagnali jeszcze wpierw do gazu. Wlokła się na apele i do pracy z płonącymi od gorączki oczami, bojtlem pełnym nie zjadanych porcji chleba, popękanymi wargami – błagała wciąż o łyk wody! Łyk wody! Wstawałam rano mokra od gorączkujących koleżanek, leżałyśmy tam z początku po szesnaście na narze! Ale szybko się rozluźniało od epidemii i nieustannych selekcji.

Polska sztubowa dała mi uciec z innej selekcji na dworze podczas silnego mrozu, gdzie przechodziło się przed trybunałem esesmańskim nago i boso. Jeszcze kiedy Hela żyła, Stasia dolewała mi czasem sama trochę zupy, którą dzieliła. W Jom Kipur wyznaczyła na dyżury w bloku nie-Żydówki, a wieczorem po powrocie z pracy zapaliła świecę na górnej narze naprzeciw drzwi, prosiła, żeby się nie rozchodzić i pomodlić się w ciszy, każda po swojemu, o doczekanie wyzwolenia.

Dzięki małej Polusi uratowałam się od ciężkich kar w komandzie Weberei, bo pomagała mi wykonywać normę plecionych lin ze szmat i zdobywać materiał. Potem dostałam się dzięki Polusi i zaprzyjaźnionej z nią sztubowej do „kanady”, gdzie wreszcie nie byłam głodna przez kilka tygodni. Patrzałam tam z bliska w proces masowego mordu i rabunku.

Kapo Alwira z Kartofelkomanda przydzieliła mnie do lżejszej pracy w kisiarni kapusty, gdzie było centralne ogrzewanie i dość kapustyczy brukwi do jedzenia… Nie wytrzymałabym przy dźwiganiu trag z kartoflami do rowów w rozkopanej, błotnistej ziemi. Potem Alwira uratowała mnie w marszu śmierci, w chwili, gdy już padałam i o mało nie zastrzelili mnie na drodze. Wlokła mnie na sobie, ledwie dysząc już sama. Ojciec Alwiry był Żydem, matka Niemką. 

Prajsowa i jej starsza ode mnie o rok córka, przygarnęły mnie do siebie po utracie Heli. Usługiwały blokowej, Żydówce słowackiej i miały dzięki temu więcej zupy, więcej miejsca na narze, dojście do przydzielanych w małych ilościach butów – nie musiały stać długo na apelach, wychodzić na selekcje. Poznałam je, gdy przyszłam na ich blok ze swą porcją chleba, by wymienić ją u Ukrainek na maść dziegciową, leczącą świerzb. Przynosiły tę maść z pracy. Chciałam też zobaczyć się z kuzynką, która była również na tym bloku. Okazało się jednak, że już wzięli ją w selekcji, choć jeszcze wyglądała dobrze. Blokowa podsunęła Halinę: „a ta, Herr Unterscharfuhrer?” Nie odmówił. 

Jesienią 1944 roku ustały transporty do gazu. Nie było już prawie Żydów w Europie. Zostały po nich rozsypane popioły i rzeczy wysortowane skrupulatnie, wywiezione do Niemiec. Ja też pracowałam przy tym sortowaniu i wysyłce.

Zbliżało się wojsko rosyjskie. Niemcy zburzyli komory gazowe i krematoria w akcji zacierania śladów swych zbrodni; wywozili transporty więźniów do innych obozów, w głąb Niemiec przeważnie. Nadchodził upragniony koniec królestwa Auschwitz, i jeśli Niemcy nie zabiją nas swoim zwyczajem przed opuszczeniem obozu, będziemy wkrótce wolni! Miałam już 15 lat. Za szmuglowane kartofle i kapustę Prajsowa zdobyła mi ciepłą odzież, skórzane buty – dodatkową porcję chleba codziennie.  

1 stycznia 1945, Nowy Rok i nie wzięli nas tego dnia do pracy. Słońce i śnieg… Postanowiłam podejść do drutów, co było dozwolone, by podzielić się z Celiną, szkolną koleżanką Marka, poprawą w mojej sytuacji. Róźka poszła ze mną, mimo ostrzeżeń matki, których nie brałyśmy pod uwagę, bo wiele kobiet komunikowało się w tym miejscu. Celina była także w łaskach u tej blokowej, jako pielęgniarka i pomagała mi trochę. Dzieliły we trójkę narę z Prajsową i Róźką. Potem przeniesiono ją na inny odcinek lagru, graniczący z naszym.

Zaczęłam wołać: Celina! Wtem strzał i jednocześnie gorąc oraz straszliwy ból w dłoni. Wartownik z wieży wycelował do mnie. Popędziłam na oślep za Róźką. Ból w dłoni rozsadzał, najchętniej oderwałabym rękę od siebie. Było mi ciemno w oczach, padałam, zrywałam się, w głowie huczało: teraz zabił mnie?! Na krok od wyzwolenia, po ponad pięciu latach cierpień?! Nie dam życiu uciec! Nie umrę! Zaciskałam zęby, pięści. Dowlokłam się za Róźką na rewir. Okazało się, że kula przeszyła mi górne podramię, przeszła blisko serca, utkwiła obok kręgosłupa i płuca. Obezwładniła mi lewą rękę.

Nie było teraz komór gazowych, ale był lekarz esesmański, który dobijał ciężko chorych na pryczach. Patrzałam z przerażeniem na drzwi baraku… Przyjdzie i wykończy mnie. Okazało się, że zaciekawił go mój wypadek. Kazał mnie wyprowadzić na środek baraku pod światło, obejrzał moje rany i rozkazał odprowadzić mnie natychmiast do szpitala na męski lager, by mi usunęli kulę i złączyli nerw… Nie nadążałam myślami za biegiem wypadków, nie wierzyłam w to, co działo się ze mną.  

W małym baraku szpitalnym leżały na trzypiętrowych pryczach nieliczne kobiety po operacji. Nie były to Żydówki, więźniarek żydowskich nie leczono, robiono na nich jedynie eksperymenty „naukowe”. Przyjął mnie młody sanitariusz. Okazał zainteresowanie i życzliwość, co mi dodało otuchy, bo byłam przerażona do najwyższego stopnia. Pytał o szczegóły mojego wypadku, o pochodzenia, skąd i jak długo jestem w obozie. Były to charakterystyczne pytania, ludzie wciąż doszukiwali się wiadomości o oderwanych bliskich, może żyją gdzieś, może ktoś ich widział?…

Nie wiedziałam, co tu ze mną zrobią i bałam się wszystkiego, wszystkich. Życzliwa obecność sanitariusza, polskiego Żyda, działała uspokajająco. Czekały mnie aż dwie operacje: usunięcie kuli i złączenie nerwu Radialis. W Auschwitz?! Przechodziły mnie ciarki na samą myśl! Utraciłam dużo krwi, gorączkowałam ciągle. Dwaj lekarze więźniowie kłuli mi rękę aż po ramię – niczego nie czułam. Nie mogłam nagiąć dłoni, poruszyć palców… Kaleka od piętnastego roku życia! Byłby mnie już lepiej zabił, mówiłam nieraz. Abram oponował, uczył mnie swego adresu w Krośniewicach, zapewniał, że wojna się wkrótce skończy i my zostaniemy razem.    

Usunęli mi kulę z pleców bez znieczulenia, nerwu nie można było operować, bo ręka była pokryta cała pęcherzykami z ropą. Okazało się to szczęściem –  w pierwszych dniach po wyzwoleniu, gdy zaczęłam się normalnie odżywiać, wróciła mi władza w ręku! Jednak musiałam jeszcze w ciągu miesięcy, aż do wyzwolenia ukrywać swe kalectwo przed esesmanami w Ravensbruck, majstrami i chłystkami z Hitlerjugend w fabryce samolotów w Neustadt Glewe. Przykręcałam tam zdrową ręką śrubki do części samolotów, chorą podtrzymywałam je od dołu. Ukrywałam bezwładną rękę w dużym rękawie męskiego płaszcza, w które Abram mnie ubrał przed ewakuacją z Auschwitz. 

18 stycznia 1945 roku wyprowadzono nas wieczorem w wielkiej kolumnie z kobiecego lagru B2B. Na śniegu paliły się ogniska; Niemcy palili teraz dokumenty, już nie ludzi! Jakaś kobieta rozpytywała o Halinę z przestrzeloną ręką – miała dla mnie paczuszkę przerzuconą przez druty. Od Abrama. Ostatnie pozdrowienie! Abram zachorował i zmarł po wyzwoleniu, nie mógł już strawić jedzenia po latach głodu.

Spotkałam Celinę na jakimś odcinku tego beznadziejnego marszu, którym nas wlekli po oblodzonych drogach dniami i nocami, aż do pociągu w Loeslau. Załadowali nas w nieopisanej ciasnocie do towarowych wagonów bez dachów. Mróz i wiatr w pędzie pociągu ciął, jak nożem. Dojechałyśmy ledwie żywe do Ravensbruck. Po godzinach wystawania na dworze na zimnie, zamknęli nas w bloku karnym z przestępczyniami niemieckimi.

Ciasnota na podłodze małego pomieszczenia, nie codziennie trochę zupy albo kawałek chleba. Niemki znęcały się nad nami. Czasem wykradałam się z baraku i myłam się topniejącym śniegiem pod rynną. Po kilkunastu dniach odliczyli nas i znów odprowadzili pod eskortą do pociągu. Pociąg osobowy tym razem, ogrzewany nawet!… Ale wszy ożywiły się od ciepła i dokuczały jeszcze mocniej.

Siedziałam przy oknie i przyglądałam się mijanym krajobrazom niemieckich miast i wiosek. Stąd do nas przyszli i wszystkich nam zabili, spalili nam wszystko, zabrali?! W tych pięknych domkach mieszkają ich żony, matki, dzieci?! Czy oni wiedzą o tym?! Jeżeli przeżyję, pomyślałam, chciałabym do nich przyjść i opowiedzieć… W roku 1989 miałam przyjechać jako wolny człowiek do Berlina ze swą książką „Nadzieja umiera ostatnia” i filmem „Z powodu tej wojny”.

Ale tymczasem zaczynał się luty 1945 roku i czekały mnie dalsze miesiące na podłodze baraku w Neustadt Glewe. Przez dziesięć pierwszych dni nie dawali nam tu zupełnie jedzenia, potem dali chochlę zupy i chleb na dziesięć oszalałych z głodu kobiet. Mierzyło się te porcje sznurkiem. Nieraz chleb był w środku zielony od pleśni!… Podczas marszu śmierci jadłam i piłam śnieg. W chwili, gdy już padałam z wycieńczenia, schylając się po garść śniegu, znalazłam się właśnie w objęciach Alwiry. Niemcy zabijali odstających od kolumny. Cała droga była usiana trupami.  

3 maja 1945 roku Niemcy ubrani w cywilną odzież załadowali się na ciężarówkę, wystrzelili salwę z karabinów w tłum napierający na magazyn z żywnością – i odjechali. Brama obozu była otwarta! Nie potrafiłam się cieszyć odzyskaną wolnością na ziemi niemieckiej duszą uwięzioną w wiecznym Wczoraj. Jeszcze się nie urodziłam się do radości, byłam raczej wypaloną staruszką.

Po kilku tygodniach włóczęgi dotarłam z Celiną do Warszawy. W drodze do komitetu żydowskiego spotkałam na ulicy brata! Okazało się, że Marek wyskoczył z okienka w biegu pociągu na Majdanek. Został postrzelony z dachu wagonu przez esesmanów. Dowlókł się do chaty wiejskiej, gdzie opatrzyli jego ranę w plecach i dali przenocować. Inż. Strójwąs pomógł mu uratować się w kryjówce w Warszawie. W styczniu 1945 Marek już był wolny w wyzwolonej Warszawie, ja wróciłam z obozów pod koniec maja…     

Po roku wyruszyłam z grupą młodzieży ocalałej z zagłady i osieroconej, jak ja, nielegalną drogą do Palestyny. Przekradaliśmy się przez granice różnych państw, półtora roku zostaliśmy w Niemczech w obozie dla emigrantów UNRA, potem kilka tygodni w południowej Francji.

W listopadzie odpłynęliśmy małym, starym statkiem rybackim na żaglach, bo motor popsuł się niemal od razu. Ukrywaliśmy się pod pokładem, by sprawujący wówczas władzę w Palestynie, Anglicy, nie schwytali nas i nie odesłali do obozu na Cypr. Po dwóch tygodniach niebezpieczeństw i wszelkiego rodzaju niedostatków na morzu udało nam się 3 grudnia 1947 roku dobić niezauważeni przez Anglików do Tel Avivu, jako pierwszy statek w przyznanym przez ONZ państwie Izrael.


Halina Birenbaum, 3.01.2003